Jubilatom kur pieje tradycyjnie
"Straszny dwór" to operowy debiut reżyserski Krystyny Jandy. Tradycyjny, ale udany i pełen uroku
Jubileusz 6o-lecia Teatr Wielki w Łodzi świętował w weekend wystawieniem "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki, od którego rozpoczęła się historia Opery Łódzkiej. Zdecydowano, że to nie czas na eksperymenty, co jest ukłonem w stronę możliwie szerokiej widowni. Dodatkiem do fety, który także zapisze się w historii teatru, jest reżyserski debiut w operze Krystyny Jandy. Nie bez znaczenia był walor marketingowy, a zadziałało to na każdym polu. Już w poniedziałek pojawiły się pierwsze recenzje w prasie ogólnopolskiej, gdzie dawno żaden teatr łódzki (jak i inne wydarzenie kulturalne) z takim refleksem się nie pojawiał. A artystycznie?
Jak Janda zapowiadała, tak zrobiła. Opus magnum Moniuszki wystawiła tradycyjnie, nie idąc w często zjadające swój ogon "awangardowe" triki. Postawiono na muzykę, która jeszcze się broni i może dać melomanom wiele przyjemności. Orkiestra pod batutą Piotra Wajraka zagrała ze swobodą i nie gubiąc tanecznego charakteru muzyki, tylko chwilami ograniczała dynamikę (nie brak jej gdy w finale pojawia się balet). Ale mimo starań Wajraka w początku drugiego aktu chór hafciarek był nie dość słyszalny.
Jednym zabiegiem Janda wytrąciła argumenty zwolennikom odczytań "na wspak" i we wszelkie inny strony - okno sceny otoczono zdobioną ramą, po jej środku umieszczono proporzec z godłem Polski, hasłem "Boże zbaw Polskę" i datą powstania styczniowego. W jego klęsce tkwi geneza opery, co ma wyraz w ezopowym ujęciu niektórych wątków. Janda sygnalizuje to publiczności w sposób, który Zbigniew Raszewski określił jako danie jej "poczucia intymnej łączności z historią". Konwencjonalna inscenizacja tworzy swoistą pocztówkę, rycinę z dawnych czasów. Ale przecież nie ramotę. Dlaczego nie?
Brawa (zasłużone) zebrał już po podniesieniu się kurtyny pomysł scenograficzny Magdaleny Maciejewskiej na pokazanie wieloplanowości scen zbiorowych i rozszerzenia pola gry "wzwyż", co podkreślone światłem tworzy malarską perspektywę scen. W końcu to opera w... obrazach.
Po ślubach kawalerskich ("Wiwat! semper wolny stan!") wraz z opuszczającymi wojsko braćmi Zygmuntem (w sobotniej premierze partię wykonał urodzony w Łodzi, ukształtowany na scenach niemieckich, a w ojczyźnie występujący po raz pierwszy Tomasz Konieczny) i Stefanem (Dominik Sutowicz), którzy zamiast mieczy biorą w dłonie lemiesze, trafiamy do ich domu rodzinnego. Przedstawienie nie rości jednak sobie prawa do "realizmu". Efekt ten rozbrajają dobrze widoczne czarne, pionowe zastawki przy kulisach. Po pierwszym antrakcie jesteśmy zaś w "strasznym dworze", przed którym braci przestrzega ciotka, a gdzie udało się stworzyć dużej urody scenę zbiorowej zabawy do świetnie wykonanego duetu Jadwigi (gościnnie Monika Korybalska) i Hanny (Patrycja Krzeszowska; obie) "Już ogień płonie...". Pomysł z ułożeniem pola gry powtórzony jest w ostatnim akcie i przynosi fenomenalny zimowy krajobraz z grubą i przytulną warstwą śniegu. Kostiumy (autorstwa Doroty Roqueplo) odwołują się do tych z epoki, ale "podrasowane" są przez użycie innych od oryginału materiałów lub ich gniecenie. Roqueplo posłużyła się monochromatycznymi barwami, głównie modnymi szarościami (ale o bogactwie odcieni), które przełamała żywszymi kostiumami Cześnikowej (udana kreacja gościnnie występującej Małgorzaty Walewskiej) czy Miecznika (Adam Szerszeń). Dominik Sutowicz pokazał kunszt w "Arii z kurantem", a jego pełen wigoru głos dobrze komponował się z metalicznym basem-barytonem Koniecznego.
Wielką zasługą Jandy jest zmienienie śpiewaków w prawdziwych aktorów - tu gest, ruch sceniczny wspomagają słowo i są jego konsekwencją. Czasem tylko słabiej to wypada w duetach i solowych ariach.
Teatr Wielki otrzymał solidną pozycję repertuarową. Wypada życzyć, by, jak na premierze, każdego wieczoru trzeba było dostawiać rzędy dodatkowych krzeseł.