Artykuły

Kolejna klapa w Teatrze Polskim. Morawski gasi światło

"Mirandolina" Petera Turriniego w reż. Bartłomieja Wyszomirskieogo w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Druga w ciągu miesiąca premiera w Teatrze Polskim we Wrocławiu nie daje nadziei na wyjście z impasu. "Mirandolina" Petera Turriniego, wbrew zamysłowi autora, okazała się niczym więcej, jak tylko błahą komedyjką

To było zderzenie dwóch biegunów - w niedzielę o tej samej porze zaczynała się na dużej scenie Polskiego gala PPA, której twórcy atakowali politykę obecnego dyrektora teatru, a na Kameralnej premiera z Cezarym Morawskim w roli głównej. Trudno w tej sytuacji uciec od porównań. Najprostsze wypada następująco: o ile na Zapolskiej padały ostre diagnozy, niewygodne pytania, a poziom emocji sięgał zenitu, to na Świdnickiej dostaliśmy letnie przedstawienie, które nijak się ma do pozateatralnej rzeczywistości, ot, kolejny eksponat w galerii przedsięwzięć, które szybko idą w zapomnienie i z których wychodzi się z uczuciem ulgi i irytacji zarazem.

Czy zbłądziliśmy?

"Agresywna dramaturgia szoku" - tak określa twórczość Turriniego niemieckojęzyczna krytyka teatralna. Teksty Austriaka budzą opór porównywalny z utworami jego rodaków - Jelinek czy Bernharda - a on sam bywa nazywany skandalistą. Oglądając "Mirandolinę" na Kameralnej, można odnieść wrażenie, że zabłądziliśmy na inscenizację dzieła zupełnie innego autora.

Częściowo jest to kwestia samego tekstu - Turrini w "Mirandolinie" sięga po klasyczną komedię Goldoniego, żeby pod pozorami niezobowiązującej zabawy ukryć problemy, do których regularnie wraca w swoich tekstach - walki klas, różnic dotyczących statusu materialnego w społeczeństwie i pozycji kobiet. Tyle tylko, że reżyserowi Bartłomiejowi Wyszomirskiemu wraz z nowo-starym zespołem Polskiego nie udało się ich spod tego komediowego kostiumu wydobyć.

Spektakl rozpoczyna ostra, punkowa muzyka Tomasza Lewandowskiego. Szybko okazuje się jednak, że to obietnica bez pokrycia - została sprowadzona do roli przerywnika, cichnie nagle, jak nożem uciął, i w żaden sposób nie wpływa na rytm spektaklu. Ze scenografii Izy Toroniewicz najbardziej zostają w pamięci kolorowe neony i foliowe, połyskujące morze.

A także rozświetlony sedes, którego rola w spektaklu pozostaje do końca niewyjaśniona. Ponieważ na scenie pojawia się też łódź w charakterze łóżka, czy mamy rozumieć, że sedes mógłby być wyrzuconą na brzeg muszlą? A może jego obecność zapowiada dalszy ciąg wątków gastrycznych w Polskim, po gazach z playbacku w "Chorym z urojenia"?

Fabuła jest prosta: oto pensjonat Mirandolina nad Adriatykiem, który pożyczył nazwę od imienia właścicielki (Aldona Struzik), emablowanej przez dwóch wielbicieli - podstarzałego bogatego barona de Ciccio (występujący gościnnie Marcin Rogoziński) i zubożałego markiza d'Albafiorita (Cezary Łukaszewicz), oferującego młodzieńczy seksapil i niesprecyzowaną bliżej protekcję. Rozpuszczona męskimi względami Mirandolina napotyka wyzwanie w postaci Cavaliere Ripparfatty (Morawski), zaprzysięgłego wroga kobiet. Udaje się jej jednak owinąć go wokół palca, choć tak naprawdę pociąga ją kelner Fabrizio (Michał Chorosiński), któremu z kolei bardziej zależy na dochodowym interesie Mirandoliny niż na niej samej. Zatrudnia więc dwie komediantki, żeby odsunęły od gospodyni zalotników (nowe nabytki w zespole - Iwona Stankiewicz i Iwona Kucharzak-Dziuda). W tle pałęta się jeszcze wyraźnie znudzony nożownik Traspiro (Andrzej Olejnik). Miłość w tym świecie jest grą, a damsko-męskie układy są podszyte kwestią finansową.

Po widowni Kameralnej, wyraźnie przerzedzonej na premierowym pokazie (niemal pusty balkon, wolne miejsca na dole, widzowie rejterujący w trakcie spektaklu), raz i drugi przebiega lekki śmiech, a brawa są oszczędne.

Przedstawieniu Wyszomirskiego wyraźnie brakuje formy, a głębsze sensy zawarte w tekście w żaden sposób nie znajdują odzwierciedlenia w inscenizacji.

Słabe główne role

Tytułowa Mirandolina to prosta, by nie rzec: prostacka, kobieta, tymczasem w interpretacji Struzik nie zbliża się ani do prowincjonalnej femme fatale, ani do ostrej, nauczonej życiem cwaniactwa babki - to kokietka, figlarka, bliższa zdecydowanie Goldoniemu niż Turriniemu. W dodatku nad wyraz pruderyjna - choć bez skrupułów pakuje się do łóżka Ripparfatty, szczytem perwersji jest rozchylenie poły kurtki, pod którą aktorka nosi wydekoltowaną bluzkę.

Partnerujący jej Morawski zagrywa się niepotrzebnie, serwując widowni przemianę twardziela w odkrywającego miłość kochanka, choć jego postać to w zamyśle nie pełnokrwisty bohater, ale typ ludzki, którego szkic ma pozwolić aktorowi na dystans, granie formą.

Jedynie Łukaszewiczowi, Olejnikowi i - w przebłyskach - Chorosińskiemu udaje się wejść we właściwą konwencję opowiadania. Co nie zmienia faktu, że słowa typu "proletariusz", które u Turriniego mają swoją wagę, tu brzmią jak nic nieznaczące ozdobniki, które przez przypadek zaplątały się do spektaklu.

Morawski gasi światło

Trzy razy "Mirandolina" staje się czymś więcej niż błahą komedią. Ale to nie tyle zasługa inscenizacji, ile kontekstu, jaki dla niej stwarza konflikt w Polskim. Pierwszy raz, kiedy zalotnicy namawiają Mirandolinę, żeby wyrzuciła Ripparfattę z pensjonatu. Drugi - kiedy ze sceny pada kwestia Morawskiego: "Bagno to osuszę, po zatrute źródła jego. I nastanie tutaj rząd i porządek" - i trudno, żeby te słowa nie rymowały się z groźbami i sankcjami stosowanymi przez dyrektora wobec zbuntowanych artystów. Trzeci raz czujemy przenikanie tych dwóch światów w finale, kiedy schodząc ze sceny, Morawski gasi rozświetlające ją neony, jakby chciał odczarować gest sprzed kilku miesięcy, kiedy pozostawił widownię "Onych" w ciemnościach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji