Artykuły

Z narożnika mapy (41)

Piszę z narożnika mapy. I zdarza mi się, że z nie­go strzelam bramki. Także trudne i deprymujące, bo samobójcze - przynajmniej z punktu widze­nia promocji Szczecina, aspirującego do Kultural­nej Stolicy Europy. Ale muszę. Choćby dlatego, by zmącić bezkrytyczny aplauz dla niektórych przed­sięwzięć artystycznych, które uważam za miałkie lub chybione.

Nocleg w Apeninach

Zaczyna się nawet ciekawie. W narożnikowo ustawionym dwuścianie z kinkietami, nad tandet­nymi stolikami kawiarnianymi zwisają lampy i ko­lorowe mikrofony. Z prawej, w głębi wnęka z kontu­arem baru, pośrodku oszklone drzwi, z lewej rząd okien z odwróconym zielonym napisem BAR. W tle wyświetlana szosa lub autostrada, po której mkną pary świateł, bliżej parkują auta. Podobno zima, po­dobno, deszcz, podobno śnieg, w co już uwierzyć trudniej. Pomiędzy nielicznymi gośćmi warczy od­kurzaczem sprzątaczka (Grażyna Madej) i krząta się z tacą barmanka (Maria Dąbrowska). Atmosfera zmęczenia i nudy, bo późny wieczór albo już noc. Ale mimo to zaczyna się ciekawie - głównie dlate­go, że przez dłuższy czas nie wiadomo, czy już się zaczęło i dobrym pomysłem jest właśnie ten zama­zany początek, sugerujący trwanie. Z lewej strony przy rampie przygrywa kwartet rockowy w skła­dzie: Konrad Pawicki w ciemnych okularach - gi­tara, Grzegorz Młudzik w kowbojskim kapeluszu i czarnej skórzanej kurtce - keyboard, Przemysław Walich - gitara basowa i Jacek Piątkowski - perku­sja. Aktorzy dobrze sobie radzą w rolach muzyków, niekiedy nawet dają dowody przygotowania instru­mentalnego. Mają już doświadczenie, gdyż przed dwoma laty wystąpili w tym charakterze w sztuce zupełnie innej, ale opartej na podobnym pomyśle, tego samego reżysera, Michała Zadary. Wówczas muzyka rockowa stanowiła nawet interesujący ko­mentarz do akcji "Wizyty starszej pani" Durrenmatta (co zresztą pochwaliłem na łamach "Odry"). Teraz występują w komedii Fredry "Nocleg w Apeninach". Tam były polskie przeboje z lat osiemdziesiątych XX wieku w opracowaniu Jacka Szymkiewicza, tu mamy już jego muzykę oryginalną. Początkowo za­nosi się na niezły musical, choć wprost zapowiada się "operetkę interwencyjną". Wkrótce obie części nazwy tego nowego gatunku okazują się nieade­kwatne. Temat porwania nie rozwija się w publi­cystykę interwencyjną, a partie śpiewane jedynie parodiują wybrane kwestie i nadbudowują niejako drugie piętro sensu: komedię z komedii; mają więc Fredrowski humor albo ośmieszyć, albo "dośmieszyć". Albo wyjaśnić, gdyby widz stracił orientację w przebiegu niezbyt skomplikowanej intrygi. Klucz rockowy zastosowany jako wypróbowana metoda przetwórcza klasyki staje się uniwersalnym wytry­chem, którym wprawdzie otworzyć można dowol­ne mieszkanie, ale wtedy trafia się także na to już otwarte i dawno splądrowane. Muzyczna "inter­pretacja" w tym wypadku nie odsłania bowiem ani nowych sensów, a nawet przysłania stare. Szkoda, że akustyk nie sprawdził, ile decybeli emitowanych na widownię wystarczy, by było zarówno głośno, jak i zrozumiale, gdyż tekstów piosenek trzeba się było raczej domyślać niż słuchać, a trudno przyjąć za usprawiedliwienie to, że okazywały się na ogół nieistotne i z licznymi powtórzeniami.

Gospodę w Apeninach można zamienić na współczesny zajazd - w Polsce lub w dowolnym punkcie Europy. Zgoda, ale pod warunkiem, że tej aktualizacji realiów nie uzna się za genialne odkry­cie analogii, za którą czyha kolejna rewolucja ar­tystyczna. To łatwe skojarzenie, które nie wyma­ga inscenizacyjnej wyobraźni. Wszystko zmieniać wolno, choć tylko niekiedy warto. Gorzej, gdy ba­nalność pomysłu obnaża potem jego słabość i tak wiele niekonsekwencji, że konstrukcja fabularna się sypie, a z uwspółcześnionych realiów miejsca, czasu i postaci nie wynika nic - prócz tego, że "i dziś tak bywa jak niegdyś". Jeśli zajazd i motoryzacja zastę­pują karczmę i dyliżanse, to przecież istnieje także możliwość i szybkiego dojazdu albo spania w samo­chodzie, co byłoby rozwiązaniem wygodniejszym niż nocleg przy stoliku na twardych (wbrew ory­ginałowi) krzesłach. Znika więc pierwotna moty­wacja konfliktu, czym się jednak inscenizator nie musi przejmować, choć można od niego oczekiwać jako normę, aplauz - jako sygnał łatwizny, czyli zdrady ideałów awangardy.

Na początku lat sześćdziesiątych, gdy rozpo­cząłem w Poznaniu pracę jako asystent uniwer­syteckiej Katedry Literatury Polskiej, znalazłem się w gronie redaktorów i autorów gazety czy­tanej "Struktury", która co miesiąc miała swo­je edycje w studenckim klubie "Od Nowa". (Nie Kraków ze swoim "NaGłosem", lecz Poznań był inicjatorem żywej postaci periodyku). Odczyty­waliśmy z maszynopisów nasze, napisane spe­cjalnie dla "Struktur", eseje, recenzje, reporta­że, nowelki, humoreski, wiersze, polemiki, listy do redakcji. Rozmaitość tematów i opinii nie była jedyną troską, chodziło też o rozmaitość form. Postanowiłem spróbować formy manife­stu. Odwilżowy czas pisania manifestów minął wraz z nadziejami Października, a nowofalowy jeszcze nie nadpłynął. Zdecydowałem się na parodię. Tekst tej parodii gdzieś się zawieruszył. Odtwarzam go tutaj z pamięci, w której ocalały główne założenia, argumenty, ton, i na pewno obraz końcowy.

Było to pompatyczne i prześmiewcze jedno­cześnie "obwieszczenie" nadchodzącej "rewolu­cji" w dziejach sztuki teatralnej. Rewolucja już się zaczęła, już trwa, pisałem z apodyktycznym patosem. Spektakle dzisiejsze zmierzają ku co­raz większej ascezie. Już odtrąciły balast naturalistycznej scenografii. Już coraz mniej ogląda­my na scenie kostiumowego przepychu, coraz oszczędniej operuje się rekwizytami (nierzad­ko jeden rekwizyt oznacza w różnych sytuacjach różne przedmioty). Już rezygnuje się z kurtyny, gra się bez kulis, a i bez podziału na scenę i wi­downię. (Proszę zauważyć, że w zabawowym manifeście punkt wyjścia nie został skłamany. Powoływałem się na znane fakty).

Ale to nic, "rozkręcałem się" coraz zuchwałej, to wciąż bedłka, wciąż hetka-pętelka. Procesu to­talnej redukcji nic nie powstrzyma. Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do spektakli. Za­jeździmy perszerona historii. Widowisko przy­szłości - nieodwołalnie, niebawem! - stanie się widowiskiem granym przez nikogo dla nikogo. Nie będzie ani jednego aktora. Nie będzie ani jednego widza. Cóż pozostanie? Martwy przed­miot w martwej przestrzeni. Oto ideał Spektaklu Niechybnej Przyszłości. I będzie to tak wygląda­ło (fantazjowałem): gdzieś daleko za mgłą, nie wiedzieć gdzie, na całkowitym odludziu, w pu­stej szopie, na pniu służącym do rąbania drewna rdzewieje samotna żyletka...

Czy udało mi się wywołać tą katastroficzną wizją - śmiech? Chyba tylko uśmiech, zresztą niewiele dało się zobaczyć pod światło, pub­liczność, głównie studencka, zajmowała miej­sca w półmroku, tłoczyła się przy kawiarnia­nych stolikach w podłużnej, ciasnej salce, także w przejściu, zapadała się w tytoniowym dymie. (Można było stracić wiarę w jej istnienie, jak w cytowanej na początku tego felietonu filozo­ficznej krotochwili Białoszewskiego). Po zakoń­czeniu prezentacji "Struktur" podeszła do mnie słuchaczka, studentka, zdaje się, że widywałem ją w równie mrocznym Collegium Philosophicum. Patrzyła na mnie tak, jak patrzy się nie na idola nawet, ale na wyrocznię. Powiedziała, że ją w stu procentach przekonałem, ba: odsłoniłem przed nią coś, o czym teraz dopiero wie, że właśnie tego pragnęła, choć nie umiała wysłowić.

Zaniemówiłem. Więc tak łatwo wpoić wiarę w absurd? Cóż miałem jej powiedzieć? Że to żart, parodia manifestu? Nigdy więcej nie czułem się tak niezasłużenie chwalony. Nigdy też nie dąży­łem do tak dwuznacznego sukcesu. Nawet dla zabawy, dla parodii. Ale ciągle poznaję takich, którzy z tego żyją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji