Artykuły

Przeciw nienawiści

Rozmowa z dyrektorem i reżyserem teatru Eko-Studio Andrzejem Czernikiem. - Zawsze stoję przed wielką niewiadomą, czy widz przyjmie to, co mu proponuję. Za każdym razem to wyzwanie.

DOROTA WODECKA-LASOTA: Dziś gracie ostatni spektakl "Rajmunda i Julki". Czy widzowie uczestniczyli w wydarzeniu artystycznym, czy też towarzyskim, na którym snobistycznie wręcz wypadało być?

ANDRZEJ CZERNIK: Trudno mi to oceniać. Ja zrobiłem spektakl teatralny. Nie przygotowywałem go pod kątem spotkania towarzyskiego.

Po raz kolejny zaprosił nas Pan do skansenu. Czy nie obawiał się Pan po-padnięcia w ryzykowną pułapkę, że skóro Czernik robi spektakl w skansenie, to na pewno musi się udać?

- Zawsze stoję przed wielką niewiadomą, czy widz przyjmie to, co mu proponuję. Za każdym razem to wyzwanie.

Nie ma Pan wątpliwości, że naturalna sceneria skansenu mogła już się opatrzyć?

- Gramy dla widza. Jeżeli on ją akceptuje, chce uczestniczyć w naszych spektaklach, to będziemy grać nadal. Dodam, że Rajmunda i Julkę" obejrzało 800 widzów.

Czy skansen Pana nie ogranicza, choćby czasowo? W "Rajmundzie i Julce" akcja wręcz mknie do przodu. Nie ma czasu na zgłębianie bohaterów. Moim zdaniem przedstawieni są dość powierzchownie.

- Na pewno czas mnie ograniczał. W skansenie nie ma warunków na zrobienie przerwy, więc musiałem zamknąć przygodę teatralną w półtorej godziny. Poza tym nie chciałem wchodzić w głąb bohaterów. Zależało mi na tym, by ukazać miłosne relacje. Nienawiść między rodzinami Montlików i Kapulewiczów chciałem przedstawić tylko w formie teatralnego znaku. Skansen ma niewątpliwie ograniczenia, ale ma też swoje atuty - każdy spektakl przez to, że jest grany w naturalnej scenerii, jest niepowtarzalny.

Ten spektakl jest bardzo dydaktyczny. To też celowy zabieg?

- W Szekspirze jest mnóstwo dydaktyki! Starałem się ograniczyć głównie do wprowadzonej przeze mnie postaci Habernicy - ten dydaktyzm jest nieunikniony, bo uciekają od niego i szkoła, i rodzice. Spotkałam się z opinią, że zamiast adaptować Szekspira, mógł Pan zrealizować komedię o współżyciu Ślązaków i chadziajów.

- (śmiech) Aleja zamierzałem sięgnąć głębiej. "Sami swoi" ukazują przesiedleńców, więc być może to ten film sprawił, że kiedy Waldek Kotas (ojciec Ju-ki) wygłaszał swoje kwestie, publiczność wybuchała śmiechem. Ja chciałem pokazać brak tolerancji, który jest przeszkodą w miłości. Ukazanie rodziców Rajmunda i Julki, ich przyzwyczajeń czy pozornej niezgody na nowe było tylko znakiem, że ich kultury są odrębne, a brak przyzwolenia na odrębność musi zrodzić tragedię.

Tego śmiechu było w Pana dramacie dość sporo.

- W połowie spektaklu zamienia się on w ciszę. Może to był taki gogolowski śmiech z samych siebie. Aczkolwiek wydaje mi się, że skoro widzowie się śmiali, to oznacza, że mają dystans do przeszłości, że są inni niż ich rodzice czy dziadkowie. Byli wręcz i tacy, co podchodzili do mnie po spektaklu i mówili: "Miałem nadzieję, że to się inaczej skończy". Jednak optymizm, że w dzisiejszych czasach do takiej tragedii by nie doszło, jest mi daleki. W sądach ludzie nadal procesują się o kurę, która przechodzi z podwórka chadziajów na podwórko Ślązaków. To bzdura, ale sporo jest jeszcze osób zacietrzewionych we wzajemnej nienawiści. Nie tylko na Śląsku zresztą. I ten spektakl ma przestrzegać, że bez zgody na akceptację inności możemy być sprawcami tragedii.

Rozmawiała Dorota Wodecka-Lasota

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji