"Listopad" w maju u Fredry
"Listopad" Henryka Rzewuskiego w reż. Tomasza Węgorzewskiego w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Jarek Mixer Mikołajczyk w portalu popcentrala.com
Sam wybór "Listopada" w maju, trochę irracjonalny jak tegoroczna pogoda. Rzecz nawet nie w przełożeniu powieści na język dramatu, czyli literatury na język sztuki totalnej. Rzewuski napisał kobyłę gigantycznych rozmiarów, którą nie tyle ujeździć trudno, co raczej drabiny strażackiej trzeba by ją osiodłać. Fascynacja tym co zrobił w dobie stanu wojennego Mikołaj Grabowski z tąż kobyłą, to trochę mało...
Pytania o potrzebę realizacji tego właśnie tekstu, pozostają zapewne i po obejrzeniu, nie są już jednak tak natrętne jak przed premierą. Rzewuski wprawdzie, jest istotnym przedstawicielem romansu polskiego, trochę niepotrzebnie zapomnianym jednak jego i widzenie historii i język zdają się dziś archaiczne. Na szczęście sam Rzewuski bardzo się starał być obiektywny ukazując konflikt pomiędzy tradycjonalistami, a nazwijmy to oświeceniowcami.
Świat, w którym jak pisze sam Henryk Rzewuski "sarmata odmawiał swój różaniec, a zachodnik nucił arję z jakiejś opery francuskiej" jest tu tłem do pokazania obyczajowości okresu ale też faktycznego dramatu rodziny. Historię i sytuację społeczną, które dopiero w końcowych rozdziałach zdają się nabierać znaczenia traktuje autor Listopada dość swobodnie. Fakty historyczne są raczej kanwą są też w stosunku do fabuły podrzędne w przeważającej większości. Właściwie jedynie zamach na Stanisława Augusta Poniatowskiego jest tu motywem najbliższym prawdy historycznej... Dość o tym, bo chyba oceniać trzeba przedstawienie a nie powieść Rzewuskiego, któremu nie zawsze ta uporczywa chęć bycia bezstronnym wychodzi...
Siodłanie kobyły... czyli co zrobiła Magda Kupryjanowicz?
Ogromna pracę wykonuje tu Magda Kupryjanowicz. Autorka scenariusza i adaptacji powieści na formę dramatyczną - zdołała tę Rzewuskiego kobyłę osiodłać sprawnie. Wygląda na to, że bez drabiny, jakby skłoniła Listopad do pochylenia się ku współczesnemu widzowi. Sam wybór wątków, pewien skrót konieczny, nie tylko dla dania reżyserowi materiału, na którym będzie mógł pracować, ale też dla percepcji widza, wprowadził tempo, choć nie mamy tu galopady zachował też dość specyficzny humor i ironię Rzewuskiego. Partie dynamiczne zdają się zabawne i czytelne bez problemu, zachowując pewne niezwykle trafne zdania, które zdarzyły się bohaterom dość często. Tak naprawdę możemy tu mówić nie o tłumaczeniu powieści na dramat a o w pełni żywym przekładzie. To jednak spora różnica. Bardzo dobra robota.
Nie utopić romansu... czyli myk, co go zrobił reżyser...
Zapewniam, że ten subtytuł nie jest zemstą na Gieldonie za jego Pannę Julie i za utopienie przez Fredrę nie tylko sceny, ale i Strindberga, choć tak mimowolnie się to skojarzenie nasuwa. Przepraszam. Lać wodę na scenie też trzeba umieć.
Bez rozckliwiania się i farmazonów. Dobrze, jest gdy reżyser leje wodę jedynie do wanny, jeśli ta konieczna jest na scenie, a nie do swojej koncepcji. No ale jak się ma koncepcję i się jej broni i przed aktorami i przed tendencjami to się robi to tak właśnie jak Tomasz Węgorzewski. Solidna wizja, może za bardzo plastyczna, za bardzo dramatyczna też, w sensie dramatu jako odrębnego i nadrzędnego rodzaju sztuk...
Nie dla mnie...
Nie wiedzieć czemu, często uznaje się przedstawienie jedynie jako sługę tekstu i literackości. Proporcje to kwestia smaku, być może w prostej linii dramat jako gatunek wynika z tekstu, tekst jest jednak jedynie składową przedstawienia. Nawet jeśli momentami ten humor, satyrę i zabawę słowem spółki Rzewuski - Kupryjanowicz, Węgorzewski nieco gubi, to jest to działanie po stokroć świadome lub na takie wygląda. Można rzec reżyser myśli teatrem i jego językiem, co paradoksalnie nie jest dziś tak powszechne.
To cholerne zaufanie do widza, dziś tak ryzykowne, stawia Węgorzewskiego z "Listopadem" bardzo mocno wśród młodych reżyserów. Wydawać by się mogło, że świadomość totalności teatru to oczywista oczywistość jaką reżyser powinien mieć w sobie... Tak jednak często nie jest. Zostawmy jednak kazanie dla nieobecnych
Aktorzy poprowadzeni jak po sznurku. To widać, jak reżyser wie jak chce kreować postaci. Formalnie pachnie to starym Krakowem, no dobrze nie szafujmy Swinarskim czy Trelą... choć nie była by to profanacja, jedynie co do długości spektaklu też po krakowsku, prawie jak u Lupy.
Jeśli nawet faktycznie jest ciut długa pierwsza część, może nie do końca tempo (takie prawie slow motion) dialogu braci Michała (Maciej Hązła) i Ludwika (Karol Kubisiewicz) wytrzymuje każdy widz. To jednak pewien brak pośpiechu zwłaszcza w scenie salonowej drugiej części jest siłą tego przedstawienia. Pewien - monument ascetyczny, choć to oksymoron, podbity ogromną dekoracją... (trochę to pronaszkowe to słońce z drewna, jeśli w ogóle słońce).
Wróćmy jednak do myku, nie chodzi tu zresztą o wodę. Sięgnięcie po "Listopad" groziło "Klątwą", takim obróceniem tego co napisał lider Koterii Petersburskiej na płaszczyznę PiS - PO, tak mówiąc wprost, albo jakimiś właśnie akcentami analogi odwróconej sytuacji... Tomasz Węgorzewski bardziej konsekwentnie, niż sam Rzewuski obronił się przed stronniczością i przed czymś co Robert Brylewski nazywa nachalstwem artystycznym. Reżyser pokazał dramat jaki w Arahji ujął Kazik Staszewski pisząc "mój dom murem podzielony", dramat rodziny Strawińskich.
Niesprawiedliwość - sprawiedliwego ojca jak go nazywa Rzewuski, miłość braci do jednej kobiety a w tle, które wcale nie jest nieistotne zamach na króla Stasia i mur rozdzierający rodzinę pomiędzy sarmatów i zachodników
Nie ma w tej sztuce strzelania słowem bez namysłu, jest za to kilku aktorów starej dobrej szkoły Kultury Żywego Słowa, grają nie wiele, mówią oszczędnie ale za to jak mówią: Roland Nowak (Radziwił), Bogdan Ferenc, Katarzyna Kalinowska ale też Wojciech Siedlecki... dobrze i momentami lepiej powiedziane. Na kontraście ustawił reżyser Zosię - Michalinę Rodak, emocjonalną zwłaszcza w pierwszej części, Wojciech Kalinowski, niewielkie pole ekspresji zwłaszcza ruchowej, a jednak ojciec Strawińskich ma tę ładnie rozedrganą energię...
Pewien bliski znajomy reżyser powiedział mi kiedyś, nie chcesz mieć wrogów wśród reżyserów? Nie kwestionuj decyzji co do obsady, najlepiej pomiń tę sferę. Resztę każdy mądry reżyser wybaczy.
Kontrast największy co jasne między braćmi. Michał i Ludwik tu nie tylko różnice charakterologiczne postaci dobrze zakreślił reżyser, to wszak ten właśnie obraz, który Rzewuski sprowadził do słów: "sarmata odmawiał swój różaniec, a zachodnik nucił arję z jakiejś opery francuskiej". Dramat zupełnie różnych od siebie braci. W tej kwestii widać, że Węgorzewski wsłuchał się w intencje Rzewuskiego. Autor "Listopada" już w tekście nie chwytał się taniego różnicowana przez łamanie akcentu. Tego też widz nie dostaje.
Spora ufność reżysera w to, że do teatru przychodzi widz teatralny, a nie kabaretowo-jarmarczny, przyniosła efekt, zwłaszcza na premierze, dało się odczuć rezonans pomiędzy sceną a publiką. Dzień później, niestety czuło się trochę słowa wypowiadane przez Ludwika: elegancja naszej korespondencji tonie w tutejszym błocie... Nie czujemy się jak na Shit Comie czy Stand Upie - nie po to tu przyszliśmy.
Przede wszystkim reżyser zrobił teatr, nawet elementy teatru w teatrze (próba snu), nie są jakimś tanim puszczaniem oczka do publiki. Inny nieco kontrast znajdujemy w przekoncertowej grze w obu rolach Joanny Żurawskiej. Nieco neurotyczny, a raczej neurotyczna jako Stanisław August Poniatowski. Piękna matka braci, niezwykła gospodyni... O zabiegu z śpiewanym interludium - komentarzem jaki wykonała Maria Magdalena Kozłowska nie wypada nawet pisać. Żaden komentarz nic tu nie odda, kto nie był nie będzie wiedział.
Reżyser też jeśli mowa o kadrowych pociągnięciach zatrudnił dokładnie takich scenografów i muzyka by osiągnąć niezwykłą spójność koncepcji. No i reżyser świateł - wszystko w punkt.
Obrazy uniwersalne - scenografia i kostiumy, bez fałszu
Scenografia prosta choć z monumentalnym elementem, bez patosu. Kostiumy raczej symboliczne, genialne czapy szlachty litewskiej w scenie przed polowaniem. Może trochę dziwny kontrast między sweterkiem Ludwika i kufajką Michałaniuans. Uniwersalne szczegóły, kostiumów i rekwizytów... Spójna gra grupą aktorów, zwłaszcza w salonie - rewelacyjne współdziałanie na linii scenografowie - światłowiec - reżyserWręcz epickie, malarskie kadry romantyczne. Marta Kuliga i Dorota Nawrot - respekt. Piękna robota, dobra polska szkoła scenografii... Światła do jednej tysięcznej Luxa i Lumena Katarzyna Borkowska - maestra, albo maestrina.
Brzmienia - bass, barwa i nie tylko
Teoniki Rożynek wysoko postawiła wymagania dla nagłośnienia w teatrze. Młoda kompozytorka ponad melodię stawia barwę, brzmienie dźwięku. Pracuje sound'em totalnym. Pięknie rozwibrowane momentami doły, jeszcze w Teatrze Fredry nie brzmiały tak gęsto i tak soczyście. Po raz kolejny słowo spójność, Rożynek komponując barwą dźwięku, wbija się niemal sklejając w strukturę spektaklu, stapia się.
- Kiedy wychodzisz wiesz, i że muzyka była wspaniała, ale zapamiętujesz nie tylko muzykę, to jest absolut muzyki teatralnej - powiedział kiedyś wrocławski scenograf i muzyk free jazzowy Marek Tybur. Tak właśnie było.
Bez dreptania, pitolenia, podpórek i trików - o ascezie i emocjach, czyli aktorzy zrobili co swoje
- Aktorstwo, to rzemiosło, trudne, ale rzemiosło - postulowała kiedyś Maria Peszek. Jest w tym sporo ciężkiej prawdy, nie wystarczy grać, trzeba mieć jeszcze umiejętność. Jeśli mielibyśmy do czynienia z nadmarionetami Gordona C. rzemiosło było by pewnie słabym określeniem. W przypadku "Listopada" jednak potrzebne były właśnie rzemiosło i umiejętności. Trzeba raz jeszcze przyznać, że reżyser świetnie je rozpoznał w obsadzie. Może nie mamy tu fajerwerków, ale te bardzo szybko gasną. Solidna robota w każdej profesji przynosi efekt i zostaje w pamięci. To nie oznacza, że nie było momentów pięknych. Były i owszem.
Teatr na szczęście to nie sportowe zawody. Wygrać musi cała obsada, nie jakieś żużlowe kręcenie się w lewo z jednym zwycięzcą. Zatem kolejność raczej wynika z pamięci piszącego niż z klasyfikacji.
Michalina Rodak - Zosia, nareszcie przynajmniej w swoich pierwszych scenach, wolna od nieco neurotycznej choć ciekawej maniery. Gra zupełnie inaczej niż przyzwyczaiła, równie dobrze, a może i lepiej. Aktorka trochę przeczy Peszkównie oprócz techniki aktor ma też emocje. Bez bebechów, efektywne aktorstwo, które jednak przynosi efekt. Pani Michalino to była życiówka? Jeśli to ufamy, że jak na razie i będzie ich więcej.
Joanna Żurawska - generalnie płynie, wyławia humor i podbija go. Król Staś przecudny no bo jak powiedzieć, że kobieta jest zniewieściała? W tej dość jednak ciężkiej sztuce to właśnie krakowianka wnosi nieznośną lekkość bytu, bez banału, bez kabareciarstwa. Jeśli więc rację mają literaturoznawcy, że powieść Rzewuskiego jest Pomieszaniem to Żurawska wniosła i humor i satyrę ale bez taniego jarmarkuPiękne graniebrawurowy moment tańca niemal jak hiszpańska laleczka z porcelanyTu wsparcie dał kostium i ta niezwykle roztańczona sukniaJoanna Żurawska jedna z następczyń tak zwanej starej szkoły. Niezwykłe rzemiosło, słusznie bez żonglowania emocjami w tym przypadku zwłaszcza Kasztelanowej.
Maria - Magdalena Kozłowska - cudowne zderzenie, zwłaszcza tekstu śpiewanej narracji z przeczystym śpiewem. Śpiewem absolutnym, czystym, mocnym podbitym jedynie operową niemal fryzurą, a jednak śpiewem bez koturnów. Zjawisko, o którym będzie niebawem głośno bardzo głośno. A o cudnej pieśni wcześniej to najlepiej nic nie napisać. Absolut? No
Raczej i nie idzie tu jedynie o słuch absolutny.
Maciej Hązła - Michał Strawiński brat, który dla tradycyjnych wartości bierze udział w zamachu na Króla. W swej nieco zacofanej, w sensie nie oświeceniowej postawie człek uczciwyMa Hązła kilka w istocie dobrych momentów, przede wszystkim w dialogu z Ojcem. Jeśli nie zawsze zachwyca to raczej po prostu nie ma zachwycać. Jeśli nie porywa to nie zawodzi. Dobre aktorstwo - niełatwa rola.
Karol Kubasiewicz - Ludwik Strawiński - najdłużej przekonuje na scenie do siebie. Być może zamierzona, momentami nadmierna egzaltacja. Rola jednak trudna, w wariancie założonym przez reżysera niestosowania, skrótów, karykatury i cięcia kartonowych postaci, chyba nie da się inaczej. W drugim niedzielnym przedstawieniu dzień po premierze, zdecydowanie bardziej wiarygodny. W drugiej części kilka momentów pięknych. Zwłaszcza list do Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jest emocja, dramat i człowieczeństwo. Prawda teatru jest też w scenie w wannieJest jeszcze czas, powoli szlifuje się szlachetne kamienie.
Wojciech Kalinowski w roli konającego Ojca, trochę uglebiony w łożu śmierci, ale chyba bardziej uglebionym można być już tylko w grobie. Niewiele dostępnych środków wyrazu, a wrażenie pozostawia. Odnalazł tę energetyczność Kalinowskiego reżyser bardzo skutecznie. (w obliczu śmierci wszystko jest absurdem)
Radziwił czyli Roland Nowak. Wydaje się, że reżyser stoczył bój z pewna ekspansywnością tego aktora. Bój, z którego zwycięsko wyszli obaj. Wspaniałe stonowane operowanie słowem. Zero bebechowowstrząsowego narodowego romantyzmu. Bez nadęcia... pięknie, prosto, czysto. Tak, a nawet 3 x TAK.
Wojciech Siedlecki - ksiądz. Nie ma tu niby wiele do zagrania, ale na szczęście nie próbuje zagrać więcej niż trzeba. Jest go tyle ile trzeba i jak trzeba. Dość statycznie, brak przyruchów, dreptania, rozedrgania, stary dobry teatr.
Martyna Rozwadowska nie ma tu wiele do zagrania jest jednak tak jak być powinno. Scena salonowa... w punkt. Chciałoby się by jednak trochę uwolnić ją od grania kobiety na rauszu. Na szczęście poprowadzona mniej manierycznie niż w Kto się boi Virginii Woolf (tam maniera była na miejscu zresztą, zagrała), rzecz w tym, że ta aktorka ma bogatszy wachlarz środków wyrazu.
Katarzyna Kalinowska w scenie salonowej, ale to już pisaliśmy zagrane w punkt. Dość statyczna scena, w której aktorzy tworzą raczej zamglony obraz na sofie lub rzeźbęWażne dość, krytyczne słowa i to o tym, że nikt nie wojuje i nie kocha tak jak Rosjanie, bez brudu, czysto. Tak się jest mistrzem drugiego planu. Scena próby snu inaczej zagrana bo inne zadanie.
Iwona Sapa - Stara Zofia, nie łatwe zbicie z Zosią. Ból, wcale nie jest łatwy do zagrania. Został zagrany dobrze.
Jan Niemczyk - szczególnie dobrze w scenie salonowej, pląsy ale i nie tylko. W pierwszej części więcej młodego aktora, ale też w scenach tłocznych. Co miało zostać zagrane zostało i jako Jan i jako książę Waragin,
Bogdan Ferenc - mało go, ale kiedy podaje tekst, to jest ten potężny aparat głosowy. Ładnie w scenie próby.
Leszek Wojtaszak - niezbyt ruchliwa rola, czasem jednak siedzieć bez ruchu trudno. Jest i tyle się od niego wymaga. Archimimus i Cham skrajne zadania emocjonalne.
Teatr reżyserski, zrealizowany bardzo dobrze.
To był bardzo dobry spektakl. Miejscami znakomity. Wolność odczytów, jaką pozostawia reżyser, nie uprawiając propagandy, pokazuje dramat rodzinny, jako prawdziwy przejaw dramatu narodu, nie wyświechtawszy przy tym tego co dla wielu bywa śmiertelnie ważne, dla innych zabójczo śmieszne. Widz sobie swoją pieśń dośpiewa. Widz Węgorzewskiego nie jest idiotą. Czasem może z przyzwyczajenia mało wierzy w prawo własnego odczytu, przyzwyczajony, że za wszystkim stoi manipulacja...
Potrzeba tak rozważnego, co nie znaczy zachowawczego teatru.
Spektakl, w którym jest teatr, jest zabawa konwencją jest też nareszcie bezruch, cisza, która gra jak niegrająca trąbka Milesa Davisa, tak zapomniane dziś środki teatralne. Niedopowiedzenie, milczenie... bezruch, działanie obrazem ułożonym z aktorów...
Czy jest to spektakl więc doskonały? Jeszcze chyba nie. Jeszcze... to znaczy ogranie, więcej zabawy w momentach zabawy i bardzo to możliwe. Jest to na pewno spektakl doskonale spójny, wszelkie składowe zlewają się w całość, nie sposób tak naprawdę odrywać elementy...
Surrealizm, miesza się z romantyzmem tworząc romans histeryczny...No bo jak zestawić teatr absurdu sceny leczenia króla, z kosmicznym śpiewem, czy ascetyczną grą obrazem, snem... Ano tak zestawić jak to zrobił Węgorzewski.
"...Taki był koniec obu braci Strawińskich..."
Teatr im. Aleksandra Fredry za 10 może 15 lat będzie pisał w swoich kronikach Tomasz Węgorzewski u nas wystawiał.
Wprawdzie po dłuższym zastanowieniu ale wstałem do owacji...
PS. No tak ale nic tu nie napisano o historii, niewiele o fabule o tropach kulturowych, o kluczach i o tym co artysta chciał przez to powiedzieć. Historię trochę sam Rzewuski traktuje lekko, takie historical fiction, bo ten romans to trochę dramat obyczajowy...Fabuła? Recenzji nawet w formie szkicu warto nie mylić ze streszczeniem, czy analizą literacką. Klucze są zmorą maturzystów, zostawmy im co ich jest. Artysta chciał, co zaznaczył, by widz sam sobie powiedział co widział w wolności...A artysta - reżyser powiedział pięknym teatrem i to jest istotą recenzji...
moim zdaniem
Wychodząc z oglądania drugiego usłyszałem - i jestem ciekawa, co pan napisze - powiedziała sympatyczna pani. - Na razie sam jestem ciekaw - odpowiedziałem szczerze. Ktoś inny ponaglał z pisaniem recenzji - może się dowiem czego nie zrozumiałem - powiedział pewien kulturoznawca. - Przepraszam nie interesuje mnie rozumienie sztuki, co zrozumiałem, czego nie załapałem...to moje. Na prawdę mnie interesuje bardziej ile teatru jest w teatrze. Rzecz jasna przeczytałem Listopad, choć dziś pewnie bym to sobie odpuścił...historia prawdziwego Strawińskiego też jeszcze z lekcji historii jest mi znana...Czy to ma znaczenie? A teatru w tym teatrze było sporo...Najwięcej.
A i jeszcze jedno. Czasem warto w teatrze zaufać sobie, jak coś jest śmieszne, można się zaśmiać. Jeśli żart jest subtelny, można się zaśmiać sublelnie...I nie będę analizował, dlaczego na premierze ludzie się śmiali. Nie wmówicie mi, że to ci przyjezdni hipsterzy krakowsko-warszawscy...Nie wiem, czemu w niedzielę jakoś tak nieśmiało było na widowni.
Tego co nagrałem na dyktafon, znaczy końcowej pieśni, rzecz jasna nigdzie nie upublicznię.