O królewnie, ptaku i misiu
Jesienią i zimą w stołecznych teatrach dramatycznych odbyły się trzy premiery, przeznaczone dla młodszego widza. Teatr Nowy sięgnął po Niebieskiego ptaka Maurycego Maeterlincka, w Teatrze Komedia wystawiono komedię Macieja Wojtyszki Pożarcie królewny Bluetki, w Sali Prób Teatru Dramatycznego zrealizowano adaptację książek Milne'a o Kubusiu Puchatku. (Przy okazji warto przypomnieć, że w Warszawie w repertuarze Teatru Popularnego grana jest druga sztuka Wojtyszki, Skarby i upiory).
Oryginalnych sztuk współczesnych dla dzieci powstaje niewiele, gdyż brak zainteresowania ze strony teatrów nie zachęca autorów do pisania. Niemniej Pożarcie królewny Bluetki wypada uznać za jeden z najsympatyczniejszych i najlepszych tekstów, jakie napisano w ostatnich latach. Maciej Wojtyszko jest utalentowanym pisarzem oraz reżyserem,, teatralnym i filmowym, lecz mimo sukcesów w "dorosłym" repertuarze najwyraźniej lubi również tego młodszego widza i czytelnika; lubi, a także szanuje, gdyż to, co proponuje małemu odbiorcy, nie nosi znamion artystycznego kompromisu.
Opowieść o Królewnie Bluetce jest przewrotna - Wojtyszko odrzuca obowiązujące w baśniach schematy fabularne, w konsekwencji czego postaci sztuki, usiłujące działać wedle starych zasad, muszą ponieść klęskę. Obalenie stereotypu działań okazuje się jedyną drogą słuszną. To dzięki niemu mogą dojść do głosu prawdziwe uczucia, krępowane do tej pory konwencją czy konwenansem. Te ostatnie trzeba odrzucić, by zwyciężyć i by zdobyć wartości wyższe. (Nie będę streszczać Pożarcia..., gdyż pointa jest niespodzianką dla widza i powinna nią pozostać). Przedstawienie wyreżyserował Emilian Kamiński, jednocześnie pełen temperamentu odtwórca trzech postaci: Rycerza, Gangstera i Karateki, przybywających kolejno, by podjąć próbę ocalenia Królewny przed mającym ją pożreć smokiem. Smok nie pojawia się widomie, lecz głosem Cezarego Julskiego coraz to przypomina o upływie czasu, dzielącego nas od godziny pożarcia Królewny. Bluetka jest królewną najzupełniej prawidłową - śliczną, złotowłosą i wiotką (Dorota Furman), zresztą podobnie jak i jej Paź (Andrzej Krucz). Zupełnie nietypowa jest natomiast Dobra Wróżka, pętająca się bezradnie, którą Barbara Wrzesińska obdarzyła zabawną "rozlazłością" - psychicznym "rozmemłaniem", w czym żywo przypomina postać Pani Basi z telewizyjnego Kabareciku Olgi Lipińskiej.
Do zupełnie innego gatunku scenicznego należy secesyjna, przeładowana - przynajmniej w odczuciu dzisiejszego widza - symboliką, poetycka baśń Maeterlincka. Za właściwego i jedynego twórcę przedstawienia w Teatrze Nowym uznać trzeba Adama Kiliana. Jego pomysły plastyczne, pełne piękna i czaru, mimo że artysta nie sięga do stylistyki modernizmu - kreują poetycką rzeczywistość utworu, ukazują dziecku fascynujący obraz świata baśni. Sceny w królestwie Nocy, której jedwabiste szafirowe szaty Kilian rozpostarł na całą niemal szerokość i wysokość sceny, oraz przelot księżycowych ptaków, o migotliwych, falujących srebrzyście piórach, pozostały mi w pamięci jako jedne z najpiękniejszych obrazów, ofiarowanych dziecku przez teatr. To, co proponują aktorzy, nie przynosi wstydu ani ich profesji, ani scenie, na której grają. Ale szkoda, że reżyser Zdzisław Wardejn nie skorzystał z propozycji scenografa i - poza uczciwym zrelacjonowaniem fabuły Niebieskiego ptaka - chyba nie próbował znaleźć scenicznego odpowiednika zaproponowanej przez plastyka formy.
Dwie książki Alana Aleksandra Milne'a od lat fascynują nie tylko kolejne pokolenia dzieci. Wielu dorosłych czytelników odnajduje w nich poetycki obraz świata własnego dzieciństwa, tym piękniejszy, że utracony bezpowrotnie. Twórcy przedstawienia w Teatrze Dramatycznym (trudno dojść, kim są z imienia i nazwiska, tyle w programie skreśleń i niedomówień) postanowili podjąć próbę przywrócenia nam tego utraconego raju dzieciństwa. W tym samym programie przeczytałam: spektakl Być Puchatkiem "dedykujemy dorosłym", choć "dzieci też mogą go oglądać". Pomysł to ryzykowny, zarówno ze względu na nawyki myślowe publiczności (Puchatek w tytule = spektakl dla dzieci), jak i ograniczoną przecież ilość widzów dorosłych, których zafascynowały książki Milne'a. Ale największe ryzyko kryje się w tym, że my, dorośli, już dawno utraciliśmy dziecięcą czystość i naiwną wiarę, ożywiającą ulubione zabawki, i nie jesteśmy w stanie wskrzesić tych naszych i dawnych właściwości, choć byśmy się o to nie wiem jak starali. Twórcy Być Puchatkiem mieli i zapewne tego świadomość, gdyż zamiast Stumilowego Lasu pokasują nam z dosadnym realizmem obrzydliwe, brudne podwórko i jego ubogich mieszkańców: dozorcę, hodowcę gołębi, włóczęgów (z których jeden wygląda jak nałogowy alkoholik), starą pannę. Na pięterku mieszka Krzyś i on jeden jest wiernym odbiciem postaci bohatera z książki Milne'a. Krzyś jest też duchowym animatorem marzeń i tęsknot mieszkańców podwórka,którzy pod ich wpływem przeobrażają się w Milne'owskie postaci, by rozegrać w jakże umownej scenerii - kolejne przygody Misia, Prosiaczka i innych. Efekt tego zderzenia planów rzeczywistości i fantazji - nie jest zbyt przekonywający, mimo że w postacie zwierzątek-zabawek wcielają się znani aktorzy (Ryszard Jabłoński jako Puchatek, Prosiaczek Zbigniewa Konopki i Krzysztof Wieczorek w roli Kłapouchego podobali mi się najbardziej). Skąpa przestrzeń sceniczna, zapchana brzydką zabudową, sprowadza do minimum możliwość ruchu, co przerzuca tok akcji z działań scenicznych, już z konieczności nader umownych, na tekst, który w dodatku z dużym oporem poddaje się zabiegom dramaturgicznym.
Podczas przedstawienia, na którym byłam obecna, dzieci były wyraźnie znudzone i biegały po sali, zaś towarzyszący im rodzice i opiekunowie nie wydawali się również specjalnie zainteresowani tym, co się dzieje na scenie. Może więc jednak lepiej wystawiać sztuki oryginalne, zamiast adaptować teksty, które opierają się tym zabiegom?