Artykuły

Łucja z wielkiego świata

Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana. A potem wlecze jego truchło owinięte w zakrwawione prześcieradło. Takiej wspaniałej morderczyni Wrocław dawno nie oglądał.

Aleksandra Kubas-Kruk jako "Łucja z Lammermooru" to poziom światowy. Mariusz Godlewski, który wcielił się w rolę jej brata, bezwzględnego lorda Ashtona, dotrzymuje jej kroku. Już tylko po to, żeby ich usłyszeć, warto było przyjść na najnowszą premierę w Operze Wrocławskiej. Szkoda, że sama inscenizacja arcydzieła Gaetana Dionizettiego w reżyserii Anette Lelstenschneider nie budzi takiego za-chwytu.

"Łucja z Lammermooru" na deskach Opery Wrocławskiej to wydarzenie historyczne. Ostatni raz wystawiano ją tu pół wieku temu. Dziwne, bo przecież "Łucja" od prapremiery w 1835 r. jest przebojem najsławniejszych scen operowych, a sopranistki marzą o tym, żeby odegrać wielką scenę obłędu tytułowej bohaterki, będącą doprawdy szalonym wyzwaniem. Może trzeba było poczekać, aż pojawi się Aleksandra Kubas-Kruk. W zakrwawionej sukni ślubnej, z imieniem ukochanego Edgara wypisanym krwią znienawidzonego męża na nagich ramionach, mrozi widownię, kiedy roi sobie, że ten ukochany koło niej stoi. Horror, ale jaki porywający. Arię "II dolce suono" ("Słodki dźwięk, uderzył mnie jego głos"), technicznie niesłychanie wymagającą i brawurową, łatwo zmienić w wokalny cyrk, jeśli się jej nie wygra aktorsko. Ale Aleksandra to naprawdę Łucja, słaba, zagubiona, doprowadzona do ostateczności, na skraj życia i śmierci.

Ta historia zdarzyła się naprawdę, 400 lat temu w Szkocji. Janet Dalrymple Stair, spadkobierczyni możnego rodu, została zmuszona przez matkę do porzucenia ukochanego i poślubienia mężczyzny, który był lepszą partią. W noc poślubną poraniła go sztyletem i popadła w obłęd. Walter Scott, mistrz mrocznych powieści historycznych, sportretował Janet jako Lucy, "Narzeczoną z Lammermooru", a librecista Salvatore Cammarano uczynił z niej bohaterkę opery, podkręcając dramatycznie akcję. Zamiast matki wprowadził brata, bezwzględnego lorda Ashtona, poranionego męża dobił, a ukochanemu Łucji, Edgarowi (ze zwaśnionego rodu Ravensvoodów), kazał w finale popełnić samobójstwo. Miłość, zdrada, podstęp, szaleństwo, śmierć - wszystkie najmocniejsze motywy operowe zostały w arcydziele Dionizettiego błyskotliwie wykorzystane. Być może to bogactwo rozkojarzyło reżyser Anette Leistenschneider, bo wyglądało, jakby nie mogła się zdecydować, czy chce mieć na scenie "Tajemnicę zamku Udolpho" czy może "Ziemię obiecaną" lub "Wilka z Wall Street". Pomysłów inscenizacyjnych starczyłoby na kilka oper.

Pierwsze sceny przypominają gotycką powieść: ruiny, księżyc w pełni, kłębiące się mgły, tajemnicze przejścia i fontanna, przy której Łucja widziała kiedyś ducha jednej z kobiet rodu Ashtonów, zamordowanej przez kochanka. Jednym słowem, przerysowany romantyczny krajobraz, który mamy okazję obejrzeć ze szczegółami, bo scena obrotowa jest często w ruchu (jeździ kiedy trzeba i kiedy nie trzeba, można od samego patrzenia dostać choroby lokomocyjnej).

Kiedy według libretta akcja przenosi się do zamku, trafiamy do hali fabrycznej z początków rewolucji przemysłowej. Lord Ashton niczym łódzki fabrykant Grünspan prowadzi z Łucją twarde negocjacje. Oczywiście nieczyste, ale w biznesie podstęp, kłamstwo czy fałszerstwo zdarzają się wystarczająco często, żeby się tym nikt nie gorszył. A poza tym kontrakt (ślubny), który ma podpisać Łucja, przyniesie wszystkim korzyść, co wprawia w euforię gromadę pracowników korporacji (a może firmy pogrzebowej, sądząc po wyglądzie garniturów i garsonek), odgrywających rolę weselnych gości. Ale potem znowu trafiamy do gotyckiej wieży, a w finale lądujemy na upiornym cmentarzu.

Nic to. Wykonanie jest takie, że wynagradza to inscenizacyjne pomieszanie z poplątaniem. Godlewski jako zimny drań Enrico Ashton jest znakomity i aktorsko, i wokalnie, w I akcie przysłania nawet Aleksandrę Kubas-Kruk. Jest po prostu perfekcyjny. A Nikołaj Dorożkin jako Edgar, ukochany Łucji, też stara się nie oddać pola, wykorzystując skarb podarowany przez Dionizettiego - tenorowy lament w fi-nale. Można było się wzruszyć. Pozostali wykonawcy również stanęli na wysokości zadania. Kiedy chór (prowadzenie Anna Grabowska-Borys) przed zaślubinami śpiewa "Per te d'imenso giubilo", to naprawdę "radość panuje wszędzie", że tak dobry muzycznie (orkiestrę prowadzi Tomasz Szreder) i wokalnie spektakl został zrobiony we Wrocławiu.

Trzeba koniecznie zobaczyć. I to szybko, zanim Aleksandrę Kubas-Kruk wzorem Aleksandry Kurzak porwie wielki świat. Ewa Michnik ma naprawdę rękę do talentów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji