Artykuły

Bez kontrowersji

"Klatka dla ptaków" Jeana Poireta w reż. Andrzeja Strzeleckiego z Agencji Aktorskiej Gudejko w Teatrze Capitol w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

Nie ma ostatnio szczęścia "Klatka dla ptaków", bo nie do końca udała się jej wersja musicalowa w Teatrze Komedia, a teraz Andrzej Strzelecki poległ jako reżyser inscenizując w Teatrze Gudejko próbę przeniesienia tekstu Jeana Poireta na polski grunt, do tego nie wiedzieć czemu postanowił przyjąć konwencję teatru w teatrze, co zaowocowało czytaniem didaskaliów i chęcią opowiedzenia czegoś o naturze teatru i sztuki aktorskiej w ogóle. Te pomysły reżyserskie wydają mi się zupełnie od czapy w przypadku utworu, który ma bawić i nie ma w nim potencjału na ujawnianie prawd spoza sfery obyczajowej i jej ewentualnych związków z polityką. Ale może się mylę. I lepiej chyba od razu się do tego przyznać niż wszystkim kulturalnie wmawiać, że wie się wszystko najlepiej. Zresztą premierowa publiczność, chociaż w Capitolu zawsze artystom bardzo życzliwa, bawiła się raczej średnio zaproponowaną przez realizatorów formułą komediowej rozrywki, z głównym bohaterem o nazwisku Kaszyński i z Krzyżopolskimi jako kandydatami na jego teściów. Takie liftingowe zabiegi rzadko się w teatrze udają i tym razem okazały się zupełnie niepotrzebne, do tego najczęściej mało śmieszne i w dowcipie raczej ciężkie. Dlatego ochoczo powróciłem do wersji filmowych, które jak się okazuje nie mają sobie równych. Również w wizerunkach aktorskich, które w obsadzie zaproponowanej przez Strzeleckiego w kilku wypadkach były zupełnie nietrafione. W zasadzie można powiedzie, że tylko Tomasz Sapryk wychodzi z tego pojedynku obronną ręką.

"Klatka dla ptaków", "Klatka wariatek", "Klatka szaleńców" - pod takimi tytułami bywa grana w Polsce - to klasyczna komedia bulwarowa. Tak naprawdę dzieje się na Lazurowym Wybrzeżu w klubie dla transwestytów i dotyczy starego jak świat tematu skupiającego się wokół perypetii przedmałżeńskich. W tym przypadku rodzice narzeczonej, której ojciec jest przedstawicielem partii ultrakonserwatywnej, zgodę na małżeństwo mogą wydać tylko po złożeniu wizyty u matki i ojca narzeczonego. A to nie jest takie proste, albowiem tatuś Jakuba (zupełnie pozbawiony wyrazu Wojciech Raszewski w roli syna) jest homoseksualistą i pozostaje w związku z Albinem (w tej właśnie roli znakomity Tomasz Sapryk), czyli czarującą artystką, choć pełną much w nosie Zazą. W warszawskim spektaklu, jako że rzecz dzieje się we współczesnej Polsce wszyscy bohaterowie mają rodzime imiona. Ale tak naprawdę nie to jest w tym wszystkim najważniejsze, że Jarosław Gajewski nie jest Georgesem tylko Grzegorzem. Cieniem na tej postaci kładzie się bowiem to, że ten znakomity skądinąd aktor pozbawił swojego bohatera odrobiny wdzięku. Znowu Marek Kaliszuk jako kamerdyner/pokojówka Franek, owszem, bywa zabawny, ale nie wychodzi poza stereotypowy rodzaj środków stosowanych przy graniu zniewieściałych i "przegiętych" mężczyzn. Sytuacji nie ratuje nawet udział w przedsięwzięciu tak doświadczonych artystów jak Joanna Kurowska czy Witold Dębicki.

Okazuje się, że komedia mogąca uchodzić za samograj, wcale nie gwarantuje dobrej jakości przedstawienia. Dzieje tak się wtedy, kiedy reżyser ma tzw. pomysły, które nijak nie chcą się zrymować się z literacką materią, tutaj przepisaną jakby na nowo. Jeśli do tego dodamy kilka trudnych do wybaczenia błędów obsadowych (o Oldze Kalickiej w roli Magdy też bardzo szybko zapomniałem), dostaniemy widowisko pozbawione lekkości, wdzięku, finezji oraz feerii barwnych indywiduów, za to bardziej kanciaste, siermiężne, dość grubo ciosane i pozbawione polotu czy choćby odrobiny frywolnej rozwiązłości. Dlatego w pamięci pozostaje wspomniany już Albin Tomasza Sapryka, który potrafi zjawiskowo pokazywać swoje psychiczne rozchwianie zarówno jako rozkapryszona gwiazda drag queen, jak i wtedy, kiedy przychodzi mu się przedzierzgnąć w postać matki Jakuba, która w końcu zjawia się jako ta prawdziwa i sprawia, że wszystko, co tak skrupulatnie wymyślił Grzegorz, wali się na łeb i szyję. I jest ten cały galimatias sam w sobie dość śmieszny i zabawny. Tyle że przeniesiony w nasze tu i teraz mało przekonujący i satyryczny, ani nie wstydliwy, ani nie kłopotliwy w próbie pokonywania barier, co do wszelkich odmienności, których obok nas coraz więcej. Również tych, dotyczących oceny tego, co kogo bawi, a co nie. A zatem nikomu nie wypominając - "Klatka dla ptaków" Teatru Gudejko w Teatrze Capitol nie wzbudziła żadnych kontrowersji, jak choćby niegdyś wersja z 2006 roku Macieja Korwina w Teatrze Muzycznym w Gdyni, kiedy to radni PiS próbowali zabrać teatrowi dotację i uznali widowisko za szerzenie homoseksualizmu. A może powinna?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji