Bez przepisów na koktajle
Miłośnicy powieści Wieniedikta Jerofiejewa mogą czuć się nie w pełni usatysfakcjonowani przedstawieniem Jacka Zembrzuskiego. Nie dlatego, aby nie rozpoznali powieści. Nie dlatego, aby mogli zarzucić jakąś niestaranność, nierzetelność, brak ambicji, nieskromność czy niezrozumienie. I nie dlatego, że czwórka aktorów, na którą rozpisana jest powieść, nie stara się najlepiej, jak potrafi, zrealizować tych wszystkich większych i mniejszych zadań, które przyszło im zagrać. Owszem, trzeba nawet z sympatią myśleć o tym, co grają Janina Traczykówna (Królowa Niebieska), Antoni Ostrouch (Anioł Biały), Mariusz Banaszewski (Anioł Czarny) i Sławomir Orzechowski (Wienia), który jako bohater radzi sobie zupełnie nieźle z długimi partiami monologu, zdecydowanie lepiej niż z dialogiem, który zresztą w całym spektaklu prowadzony jest bez napięcia. Można też uznać zasadę kompozycyjną i estetyczną przedstawienia, przypominającą trochę ambitny teatr studencki z przełomu lat sześćdziesiątych i siedem- dziesiątych, w którym wszyscy grali po trosze wszystkich, przestrzeń i przedmioty spełniały wiele funkcji i ciągle co innego znaczyły, a podstawowa "filozofia" reżyserowania sprowadzała się do tego, by wszystko było jednocześnie i konkretne, i uniwersalne. To był sam szczyt artystycznej metody i ideowego przesłania. Uniwersalizować każdy odruch, każde zdanie, każdą postać, każdy temat. Różnie z tym było, ale taki był cel, aby powiedzieć "coś" więcej. Tak trzeba było manipulować literaturą i wyobraźnią. Ale miłośnicy powieści Jerofiejewa mogą czuć się nie w pełni usatysfakcjonowani, bo z powieści wypadły fragmenty szczególnie pamiętne - np. przepisy na koktajle: "Balsam Kanaański", "Duch Genewy", "Łzę komsomołki" czy "Psiajuchę". I nie zostało przypomniane to, że "Srebrzysta konwalia" to nie to samo co "Biały bez", a reakcja po wypiciu "Psiajuchy" jest zupełnie inna niż np. po takim "Duchu Genewy" czy "Łzie komsomołki". Przywiązanie do koktajli zdradza nie tylko słabość do wyszukanych trunków, powstałych z niezwykle starannie dobranych składników, tworzących naprawdę rzadko spotykane bukiety i powodujących niewyobrażalne skutki po wypiciu. Przy czym po każdej dawce można bez mała zmieniać osobowość. W sprawie koktajli bohater nie zna kompromisów. Chodzi bowiem o te i tylko te składniki i o te i tylko te proporcje. Nie ma mowy o żadnych zamiennikach czy o najmniejszym choćby naruszeniu proporcji. Można by powiedzieć, że upór w sprawie przepisów na koktajle jest uporem wyższego rzędu. Jakby uporem ideowym, światopoglądowym. Uporem przekonań. Jeden z bohaterów przy innej okazji powiada, że "głupia natura o nic się tak nie troszczy, jak o równowagę. Nie wiem, czy troska ta jest moralna, ale na pewno jest wyraźnie geometryczna!".
Za naruszenie tej równowagi i geometrii w wybieraniu materii powieści płaci się jakąś cenę. Miłośnicy powieści Jerofiejewa zapewne zdają sobie sprawę z wielu pokus w interpretowaniu tekstu, którym może nie oprzeć się inteligentny reżyser. Język i styl Jerofiejewa (pełen jest paralel, parafraz, cytatów. Od Pisma Świętego i Pieśni nad Pieśniami, przez Szekspira, wielkich Rosjan, po cytaty z Prawdy. Z drugiej strony jest to język, którym nikt, poza Jerofiejewem, nie potrafi się posługiwać. Tym obsceniczno-wzniosłym językiem opisany jest bohater. Spadkobierca starożytnych Greków i Rzymian, mitologicznych bohaterów i Chrystusa, "kolega" najsławniejszych bohaterów literackich, "znawca" świata i "znajomy" Sartre'a i Luigiego Longo. Ale bohater to także ten, który "układa kabel w Szeremietiewie jesienią 1969 roku", ten, który ani razu Kremla nie widział, a kiedy już go zobaczył w wymarzonych Pietuszkach, to jeden z "onych" chwycił go za włosy i z całej siły rąbnął o kremlowską ścianę.
Znalezienie miary między "ogólnoludzkim" dziedzictwem bohatera a jego niepowtarzalnością jest zapewne jednym z najtrudniejszych zadań, a w teatrze jest także zadaniem artystycznym. Jakoś to trzeba pokazać. Nie wystarczy tylko o tym pomyśleć. Jacka Zembrzuskiego korciło pewnie, aby skonstruować bohatera bardziej uniwersalnego niż pojedynczego. Uwiodła go możliwość "nakładania" na biednego Wienię "klisz". U Jerofiejewa bohater zaczyna konkretnie: od Kremla, u Zembrzuskiego wygłasza krótki, ale bardzo określający od początku postać monolog o "dążeniu". U Jerofiejewa kończy na opisie tej chwili, od której bohater "nie odzyskiwał przytomności", u Zembrzuskiego - Zbawiciel mówi: "Lama Sabachtani", co jest: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił", a potem pada przebity szydłem w gardło. Te dwa początki i końce są bardzo różne. Bohater Jerofiejewa jest możliwy do opisania, ale nie wydaje się możliwy do powtórzenia. A stwarzanie, jak w teatrze, na bohaterze Jerofiejewa własnego bohatera to jakby przelewanie morza do dołka na plaży. Nie chce mi się wracać do dyskusji nad sensem grania literatury tzw. "drugiego obiegu". Czy jest to słuszne, czy nie, głupie czy mądre. Bowiem w praktyce i tak zawsze mamy do czynienia z dwiema rzeczywistościami, które wzajemnie się nie zastępują. Można co najwyżej powiedzieć, że z Moskwy do Pietuszek jest równie daleko, jak z powieści do teatru.