Artykuły

Piszczyk w Koszalinie

Nad całą imprezą unosiła sia aura bohaterstwa, przynajmniej nad tymi, którzy do Koszalina dojechali. W Warszawie minus dwadzieścia sześć stopni, na dworcach ziąb, a nad morzem śnieżyca i przy przesiadce w Gdyni można zobaczyć głodne krukowate, bijące się o resztki w koszach na śmiecie. Ale szyny nie pękły, pociągi dojeżdżały, Koszalin jako jedyny niemal przyjmował samoloty i premiery, które zaplanował na styczeń dyr. Marczewski w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym odbyły się, mimo że część widowni nie dojechała z pobliskich okolic, część siedziała w teatrze w futrach, kożuchach i czapach, a z powodu 20 stopnia zasilania i planowych wyłączeń energii elektrycznej, aktorzy musieli się charakteryzować przy świeczkach.

Był nawet pomysł, żeby "Seans" Iredyńskiego grać na małej scenie czyli wydzielonej części korytarza z oknem przy świecach. Akurat do tej jednej z ostatnich sztuk niedawno zmarłego pisarza i dramaturga te świece, trochę zaduszkowe, by pasowały. W "Seansie" bowiem odbywa się wspominkowa psychodrama tycząca związków Jej i Jego ze zmarłym tragicznie artystą wzorowanym trochę na Stachurze, trochę na innych naszych idolach literackich młodych, zdolnych, tragicznie zmarłych. Kiedy się okazało, że przedstawienie zmieści się w fazie świetlnej, wszyscy trochę nawet byli rozczarowani.

"Seans", wydrukowany w "Dialogu" już po śmierci Iredyńskiego, miał swą prapremierę właśnie w Koszalinie, potem wystawił go Teatr Polski w Poznaniu, teraz grany jest w "Stodole". Sztuka kameralna, dwoje aktorów, sporo seksu, trochę psychologii, trochę bebechów czy ładniej: wiwisekcji artystyczno-ludzkiej, może być rozbieranka - trudno się dziwić, że ma powodzenie u reżyserów i nie tylko, ale przede wszystkim młodzieżowej widowni.

Reżyser i zarazem nowy dyrektor Bałtyckiego Teatru Dramatycznego w Koszalinie Andrzej Maria Marczewski znacznie skrócił, utwór Iredyńskiego, aktorzy: Iwona Żelaźnicka i Andrzej Błaszczyk zagrali go bez specjalnych niuansów psychologicznych. "Seans" nie był pierwszą premierą za dyrekcji Marczewskiego, który przyszedł do Koszalina późną wiosną 1986 po kadencjach w Wałbrzychu, Płocku i w Teatrze Rozmaitości w Warszawie oraz zrobieniu "Legionu" Wyspiańskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie.

Jeszcze w lipcu, na samym początku, zagrani zostali "Emigranci" Mrożka. Jako XX i AA Józef Fryźlewicz i Wojciech Pastuszko, reklamowani jako aktorzy scen warszawskich. "Emigranci" wyreżyserowani przez Józefa Fryźlewicza brzmią wciąż mądrze i aktualnie, zaraz też wywołują spory, czy są najlepszą sztuką Mrożka i kto zagrał w niej do tej pory najlepiej. Józef Fryźlewicz postawił na wydobycie i spotęgowanie cech charakterystycznych i rodowodu chłopskiego XX, Wojciech Pastuszko z warszawskiego Teatru Rozmaitości stworzył postać młodego emigranta, trochę z lat osiemdziesiątych, nie mającego specjalnych ciągot intelektualnych.

"Emigranci" i "Seans" jeździli już latem po miejscowościach, nadmorskich i byli przymiarką do nowego sezonu. Zaczął się on jesienią dwiema prapremierami na dużej scenie, z których każda, choć z różnych powodów, zasługuje na uwagę. Jedną z nich było "Zezowate szczęście nr 2 czyli smutnych losów Jana - Piszczyka ciąg dalszy", adaptacja najnowszej powieści Jerzego Stefana Stawińskiego, która ukazała się na rynku w czerwcu zeszłego roku. Trzeba podziwiać operatywność Marczewskiego, który obejmując teatr, angażując nowych aktorów, co nie jest łatwym zadaniem, bo w Koszalinie brak mieszkań, przerobił drugą część przygód Piszczyka na scenę, sam wyreżyserował i przedstawił widzom pod koniec września.

Adaptacja jest udana, a Piszczyk, na scenie, choć trochę publicystyczny, na początku, potem rozgrzewa się i daje smutno-groteskowy obraz lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Marczewski zastosował ramę czasową, na początku i na końcu Piszczyk pojawia się w siwej peruce, zaznaczono więc, że jest to jego opowieść. W zabawnej, wzorowanej na filmowej czołówce przypomniano, że bohater jako postać jest tworem Jerzego S. Stawińskiego, po którego wieczorze autorskim w miejscowości nadmorskiej, odbyła się długa wspominkowa rozmowa.

W trakcie przedstawienia mamy i ową miejscowość nadmorską i zabawne perypetie wczasowe, śliskiego, przeczekującego odwilż Zdzisia Pasionkę i patriotyczne perypetie z zasadniczą Renatą, buntującą się córką stalinowskiego dygnitarza i romantyczną miłość do tajemniczej Alicji. Widzimy nawet Jana Piszczyka przebieranego przez Renatę po wyjściu z więzienia w nowe ciuchy z ciuchów á la Tyrmand (jest rok 1956) i sukienki Renaty drukowane w małpy lub postacie jazzmanów (specjalny wyrób dla teatru).

Ale nie to jest najważniejsze. Powstało współczesne, ironiczno-nostalgiczne przedstawienie o perypetiach szarego człowieczka w chwilach zawieruchy dziejów. Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte przedstawione zostały na scenie zgodnie z ciepło-ironicznym spojrzeniem Stawińskiego, jako absurdów i szczęścia, strachów i nadziei. Rzadko ze sceny słyszymy opowieść o tamtych latach nie opartą o wielką metaforę, ale traktującą o losach zwykłego człowieka, którym z głupoty, inercji i niewiedzy miota wiatr historii. Opowieść przekazywaną bez nachalności, bez porozumiewawczych uśmiechów do widza, bowiem ważne są tu same sytuacje, anegdoty, pointy. Absurdalne oskarżenie, więzienie, przesłuchania, odwilż i koniec odwilży, rok 1968 pokazane zostały jasno a dyskretnie, trochę jest strasznie, a odrobinę śmiesznie, a widzowie, wśród których jest bardzo dużo młodzieży, reagują wspaniale. Nie potrzebując szukać politycznych aluzji, nie śmieją się na siłę, bowiem w końcu losy nieszczęsnego Piszczyka wcale do śmiechu nie są, jeżeli to - do dyskretnego.

Szczególnie, że Andrzej Błaszczyk w roli Jana Piszczyka budzi większą sympatię aniżeli jego literacki pierwowzór, nie jest cynikiem, jak pani Jadzia sklepowa, ani świnią, jak doktor Jagódko, ani betonem, jak dyrektor Pasionka, po prostu chce żyć, pracować, nie przychodzi mu do głowy, że mógłby cokolwiek ze swego rozmaitego życiorysu w życiu zdyskontować. Na scenie towarzyszy mu cały zespół aktorski, z którego należy wymienić Iwonę Żelaźnicką jako bojową, walczącą o sprawiedliwość Renatę, Mieczysława Błochowiaka jako ojca Piszczyka, starej daty krawca damskiego, dającego sobie radę w nowej nieprzychylnej mu rzeczywistości, Kazimierza Tałaja jako Naczelnika więzienia i doktora Jagódko, Romana Lisa jako Władka Maronickiego.

Oddajmy jeszcze sprawiedliwość scenografowi Jerzemu Michalakowi, który poprzez parę szczegółów stworzył ładną atmosferę drugiej połowy lat pięćdziesiątych i powiedzmy, że to koszalińskie "Zezowate szczęście nr 2" miało coś ze Stawińskiego (zgodnie z literackim pierwowzorem), ale i z Agnieszki Osieckiej i dawnego STS.

Mniej udanym przedstawieniem jest inscenizacja opowieści Ulricha Plenzdorfa, zdolnego NRD-owskiego powieściopisarza, autora znanych u nas "Cierpień młodego W.". Pomysł był ciekawy, Plenzdorf jest szalenie popularny w NRD, legendę o Paulu i Pauli, mieszkańcach jednej berlińskiej dzielnicy, których dzieli wykształcenie, standard i aspiracje życiowe, rodziny i dzieci, a łączy miłość, mieliśmy okazję obejrzeć parę lat temu na ekranie.

"Legenda o szczęściu bez granic" ciągnie opowieść o Paulu szukającym wolności dalej. Mamy więc pierwszy akt poświęcony jego miłości do prostolinijnej sprzedawczyni butelek, która pomaga mu żyć tak jak on sam chce, inspiruje jego pierwszy życiowy protest przeciwko schematom, w których się sam zamknął. I drugi dziejący się już po śmierci Pauli, w którym poruszona jest sprawa szukania wolności po drugiej stronie berlińskiego muru, jako dalszy ciąg poszukiwania wolności w ogóle.

Sztuka czy scenariusz Plenzdorfa opiera się, tak jak przedstawienie, na wspaniałym pomyśle, który jednak w scenicznym swym kształcie budzi uczucia mieszane. Opowieść jest w samym swym założeniu romantyczna, a nawet melodramatyczna, trochę kiczowata, a zarazem podbudowana mnóstwem obyczajowych szczegółów. Owe szczegóły obyczajowe czy nawet obyczajowo-polityczne mają - jak należy przypuszczać - większe powodzenie w swojej ojczyźnie, u nas nie wszystkie stają się znakami zrozumiałymi.

Marczewski podbudował opowieść o Pauli i Pauli piosenkami śpiewanymi przez aktorów przebranych ni to za postacie z "Kabaretu", ni za współczesnych rockowców, przeciwstawił sprawę miłości i wolności osądowi opinii publicznej, wprowadził wiele "efektownych" rozwiązań scenicznych, ale całość robi wrażenie krzykliwe i poszarpane - no trochę tak jak współczesna muzyka młodzieżowa. Ale jest to próba przedstawienia dla młodzieży, poruszająca ważne problemy, typu jak żyć, jaką drogę życiową wybrać, co jest w życiu najważniejsze itp.

To zainteresowanie dramaturgią i przez to problemami tzw. bratnich krajów doprowadziło do następnej premiery, którą był "Bałkański szpieg", sztuka współczesnego dramaturga jugosłowiańskiego, poruszająca na przykładzie zdarzeń w obrębie jednej rodziny, jednego domu, sprawy świadomości jednostki żyjącej w określonych warunkach. Wojna i ciężki okres powojenny nie pozwalają Ilji Cvarovicowi po latach żyć normalnie. Podejrzewając, że lokator powracający z Zachodu jest szpiegiem, Ilja w dobrej wierze prowadzi na własną rękę śledztwo, które niszczy spokój jego rodziny i jego zdrowie.

Jednostkowa historia, gorzko-komediowa, kryminalna, sensacyjna, przeradza się w którymś momencie w metaforę losu uczciwego człowieka żyjącego pod presją hasła, prawd i informacji, wierzącego w pewne ideały i niewłaściwie tę wiarę stosującego. Szkoda, że presja historii na jednostkę nie pokazana została w teatrze koszalińskim w sposób bardziej stonowany. "Bałkańskiemu szpiegowi", szczególnie przedstawianemu na małej, kameralnej scenie, nie potrzebna jest zbytnia ekspresja, bo jego prawdy same w sobie są dramatyczne.

Styczniowe premiery dopełniło jeszcze eleganckie, klarowne przedstawienie sztuki Tadeusza Różewicza "Na czworakach", rzecz o roli i losie artysty we współczesnym społeczeństwie, o autentyczności i fasadzie, pozach i tradycji, okraszona odrobiną erotyzmu, ale zrobiona z wdziękiem przez Wiesława Nowosielskiego i z niezłym Andrzejem Błaszczykiem w głównej roli.

Sam więc zestaw tytułów i autorów mówi sporo o zamierzeniach i ambicjach nowego dyrektora teatru w Koszalinie. Faktem jest, że kiedy Marczewski przyszedł do Koszalina, zainteresowanie teatrem w mieście i okolicy było zerowe. Koszalin nie miał szczęścia do dyrektorów i do publiczności. Propozycja Marczewskiego jest - jak na razie - propozycją interesującą, frapującą dla młodzieży, która pewnie szuka w teatrze nie tylko rozrywki, golizny czy seksu (których w przedstawieniach koszalińskich także nie brak) ale i myśli, propozycji jak żyć, inteligentnego dialogu. Na razie wielbiciele i wielbicielki teatru biegają po przedstawieniu "Zezowatego szczęścia" za kulisy łowiąc autografy, a personel techniczny proszony jest o załatwienie biletów. To już coś. Nie każdy teatr w stolicy może się czymś podobnym poszczycić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji