Artykuły

Wieczór polskich baletów

Następna po "Królu Edypie" i "Persefonie" premiera Opery Warszawskiej nie wzbudziła podobnej jak tamta sensacji, ale niewątpliwie również stała się ważnym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym.

Przede wszystkim - ubożuchny jak dotąd polski repertuar stołecznej sceny operowej wzbogacił się za jednym zamachem, o trzy wartościowe pozycje, z których w dodatku dwie nigdy dotąd nie były wykonywane w wersji scenicznej.

"Wierchy" - balet-pantomima z udziałem chóru i solistów, szczytowe chyba osiągnięcie twórcze przedwcześnie zmarłego Artura Malawskiego, były pierwszym na naszym gruncie od czasów Karola Szymanowskiego dziełem wielkiego formatu, odzwierciedlającym pełen poezji i swoistej surowej egzotyki klimat polskich gór i przebogatego góralskiego folkloru. Nie stał się jednak Malawski - co byłoby dlań z pewnością drogą łatwiejszą - naśladowcą twórcy "Harnasiów", lecz poszedł dalej w kierunku artystycznej sublimacji tematu: nie ma w "Wierchach" ani jednego bodaj bezpośredniego cytatu z góralskiej muzyki ludowej, jest natomiast wyrażona współczesnymi środkami kompozytorskiej techniki kwintesencja jej cech charakterystycznych, jej klimat, jej typowe zwroty - "intonacje", jak je nazywał radziecki muzykolog Asafiew, no i jest pisany góralską gwarą tekst poety Jana Mazura. Muzyczna zawartość "Wierchów" jest dostatecznie "samowystarczalna" na to, aby można je, było wykonywać w formie estradowej kantaty i w tej postaci wykonywano je już niejednokrotnie, poczynając od krakowskiej premiery w dniu 10 stycznia 1952 roku (a więc niemal dokładnie dziesięć lat temu). Jest jednak rzeczą jasną, że wystawienie w formie baletu-pantomimy tak, jak to sobie wyobrażał kompozytor, otwiera o wiele szersze możliwości i może dawać głębsze wrażenia.

Jakkolwiek od śmierci Eugeniusza Morawskiego upłynęło zaledwie lat czternaście, ogół melomanów zdążył już prawie zupełnie o nim zapomnieć; a jeżeli ktoś coś wie, to przeważnie tyle tylko, że Morawski był rektorem Warszawskiego Konserwatorium i jako przedstawiciel "konserwatywnego obozu" toczył boje z Szymanowskim, a więc nie zasługuje na dobrą pamięć. Niesłuszne to i niesprawiedliwe: czas łagodzi ostrość najbardziej nawet zaciętych antagonizmów (któż poza historykami pamięta dziś o walkach między zwolennikami Wagnera i Brahmsa i o nie zawsze etycznych metodach, jakimi przy tej okazji się posługiwano?), a twórczość każdego kompozytora, jeżeli tylko wartościowa, stanowi narodowe dobro i nie powinna dla polskiej kultury być zaprzepaszczona. Dotyczy to również Eugeniusza Morawskiego: ten nieprzeciętny człowiek, w jednej osobie muzyk, po trosze malarz i rzeźbiarz, organizator i działacz - także polityczny, za swe radykalne przekonania więziony w Cytadeli w pierwszych latach naszego stulecia - był kompozytorem wybitnym, o dużej indywidualności i z pewnością zasłużył na to, aby rodacy lepiej o nim pamiętali. Tymczasem np. w Warszawie po ostatniej wojnie raz tylko - i to jeszcze w sali "Romy" - wykonano jeden z jego poematów symfonicznych "Ulalume". Dobrze więc bardzo się stało, że Opera Warszawska postanowiła przypomnieć jedno z najlepszych dzieł Eugeniusza Morawskiego - pochodzący z lat trzydziestych balet "Świtezianka" (wystawiany zresztą niedawno w Łodzi). Oryginalność tego utworu opartego na tle znanej ballady Mickiewicza, jego "taneczność" (co nie oznacza wprowadzania sztampowych form tanecznych), a przede wszystkim świetna, niezwykle bogata i pomysłowa instrumentacja, zapewniają "Świteziance" wysoką pozycję w naszej literaturze baletowej.

I wreszcie "Zaczarowana oberża" - utrzymany w stylu swoistego neoklasycyzmu zbliżonego do twórczości niektórych francuskich kompozytorów, efektowny i doskonale skonstruowany balet Antoniego Szałowskiego. Kompozytor ten od trzydziestu już lat osiadły we Francji (uczeń sławnej Nadii Boulanger) gorąco pragnął, aby to jego pierwsze dzieło sceniczne, powstałe w 1945 roku, prapremierę swą święciło na deskach Opery Warszawskiej - i tak się tez stało, jeżeli nie liczyć estradowych wykonań w formie suity orkiestrowej.

Jeżeli więc idzie o dobór pozycji, to wystawienie tych trzech dzieł polskich kompozytorów było pomysłem ze wszech miar słusznym. A samo wykonanie? Tu wrażenia są raczej mieszane.

Stronę muzyczną przygotował i poprowadził BOHDAN WODICZKO doskonale, z właściwą sobie sumiennością. Może tylko w "Wierchach" dynamika brzmienia chóru niepotrzebnie osłabła w samym zakończeniu utworu; HANNA RUMOWSKA - jeden z najpiękniejszych sopranowych głosów, jakie obecnie posiadamy - nie była tym razem w najlepszej formie i niezbyt troszczyła się o dykcję. Trudno było także usłyszeć o czym śpiewał ROBERT MŁYNARSKI - za to ZDZISŁAW NIKODER w tenorowej partii wypadł znakomicie. Także i w "Świteziance" zdarzały się pewne niedokładności w grze orkiestry, wszystko to jednak były mankamenty drobne, nie psujące wrażenia całości.

Nie poradziła sobie natomiast jeszcze Opera Warszawska z mankamentem, który poza kilku wyjątkowo udanymi spektaklami dawał się we znaki przez cały niemal czas jej powojennej działalności. Mankamentem tym była zawsze scenografia, która i tym razem w dwóch pierwszych utworach jest trudna do przyjęcia. "Wierchy" Malawskiego są utworem w swoim charakterze raczej statycznym, co w teatrze powinno być skompensowane dynamicznością scenicznego obrazu. Tymczasem scenografia WOWO BIELICKIEGO jest również statyczna i dość ciężka, przy tym nie oddaje w żadnym stopniu klimatu i poezji gór (zwłaszcza, że i kostiumy nie grzeszą pięknością), a postacie górali domalowane w górze ponad chórem przypominają efekt, który pod koniec zeszłego stulecia zastosował Ludwik Solski, gdy chciał osiągnąć złudzenie wielkiego tłumu na scenie reżyserując "Kościuszkę pod Racławicami"... Także i w "Świteziance" nie brak momentów co najmniej dyskusyjnych.

Układ choreograficzny "Wierchów" zawiera sporo ładnych momentów, zwłaszcza w końcowych fragmentach: mieli tu ponadto widzowie satysfakcję oglądania naszego wspaniałego tancerza STANISŁAWA SZYMAŃSKIEGO, któremu bardzo dobrze sekundował FELIKS MALINOWSKI oraz utalentowana BARBARA WŁODARCZYK, w początkowych natomiast częściach za mało chyba było ruchu na scenie; szkoda też, że prof. Papliński nie wykorzystał w szerszym zakresie bogactwa i różnorodności form góralskiego tańca.

W "Świteziance" prawdziwą ozdobą przedstawienia była para głównych bohaterów - MARIA KRZYSZKOWSKA i HENRYK GIERO. Piękne i pełne wyrazu było solo Świtezianki w momencie, gdy uświadamia sobie ona zdradę ukochanego. Dziewczynę - uwodzicielkę dobrze tańczyła HANNA ZAWADZKA. Jako całość jednak koncepcja inscenizacyjno-choreograficzna JERZEGO GOGOLA budzi sporo zastrzeżeń: nie oddaje romantyczno - baśniowego klimatu utworu (atonalna momentami muzyka nie jest przecież zaprzeczeniem romantyczności!); wbiegające na scenę grono młodych ludzi i zwłaszcza ich stroje wprowadzają raczej atmosferę "wczasów nad jeziorem"... Sceny zbiorowe od strony wizualnej wypadają dość chaotycznie, a końcowa apoteoza a la "Holender tułacz" też nie wydaje się w tym wypadku pomysłem najszczęśliwszym.

Od tego rodzaju zarzutów wolna jest natomiast "Zaczarowana oberża". Scenografia W. BIELICKIEGO nie jest tu może specjalnie odkrywcza, bo wzorowana na amerykańskich rewiach, ale efektowna, lekka, zrobiona z dużym smakiem i zręcznością oraz pasująca do charakteru dzieła. Stroje przywodzą na myśl dwudzieste lata naszego stulecia, ale i to w tym wypadku pasuje - tylko kostium "Królowej baru" nie jest zbyt ładny w kolorze, a i kelnerzy zanadto przypominają.... karawaniarzy. Opracowanie libretta i układ choreograficzny WITOLDA GRUCY bardzo ładne; wśród wykonawców wybija się zwłaszcza WITOLD BORKOWSKI jako świetny Bachus oraz KRYSTYNA MAZURÓWNA - Królowa Baru. Tak więc "Zaczarowana oberża" słusznie odniosła największy sukces w ciągu tego wieczoru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji