Artykuły

Ambicje i motyle

SZTUKĄ Leonarda Gershe'a "Motyle są wolne" rozpoczęła "Bagatela" nowy sezon sceniczny. Tłumaczka sztuki Anna Frąckiewicz pisze w programie teatralnym o autorze i jego twórczości, z czego wynika, że "Gershe był jednym z najwybitniejszych współczesnych twórców w Hollywood - zarówno jako autor scenariuszy filmowych jak i reżyser".

Nie widzę powodów, żeby wątpić w tak sformułowaną informację. "Zabawna buzia", musical z Audrey Hepburn i Fredem Astairem nakręcony według scenariusza Gershe'a, czy "40 karatów" w jego reżyserii, to - z wyświetlanych u nas filmów - dowody potwierdzające sprawność warsztatową scenarzysty i reżysera. Natomiast "Komedia sentymentalna" pod nazwą "Motyle są wolne", której premiera odbyła się blisko 7 lat temu w Paryżu (Teatr Montparnasse) prezentuje nam dramatopisarza, czyli autora piszącego dla teatru. Być może na terenie Hollywood jest on jednym z najwybitniejszych twórców. Ale ów światek najsprawniejszego kina, o ile mi wiadomo, nie należy do liczących się ośrodków teatralnych. Nawet w USA. Literatura zaś, z jakiej poznajemy Gershe'a, nie należy z kolei do typu twórczości scenicznej piszących w Stanach Zjednoczonych autorów, powiedzmy, między Williammsem i Albeem. Raczej zbliża się do dramaturgii Gibbsona. Inaczej mówiąc, jest to literatura drugiego lub trzeciego rzędu w skali ambicji pisarskich i wartości intelektualno-poznawczych. "Filozofuje" - nie stwarzając niczego nowego w sferze przemyśleń własnych autora oraz jego bohaterów scenicznych. Powiela prawdy znane , chwyty psychologiczne, kreśli sytuacje obyczajowe i moralne z lekką pretensjonalnością. Bardzo chce wywrzeć wrażenie pewnej głębi, odkrywając lądy dawno odkryte. Operuje językiem poprawnym literacko, nawet gładkim - dialogi są płynne, "kulturalne" (co nie znaczy, że brak im dramatycznej zadziorności - przeciwnie, jeśli trzeba, autor nie skąpi im wymaganej nutki z tonacji drapieżnej). A więc mamy do czynienia ze sztuką wcale zręcznie napisaną, według niemal wszystkich reguł konstrukcji dramatycznej. Znać tu wytrawne oko i ucho człowieka obytego ze sceną, który dobrze opanował swe rzemiosło. Gershe mógłby być wzorem pierwszorzędnego twórcy dramatycznej literatury drugorzędnej. Ergo, pisarstwa - jakiego właściwie brakuje w naszej dramaturgii. Bo my, to - albo ambicje wieszczów narodowych, albo imitacje współczesne klasyki ze zmrużeniem (filozoficznym) oczu. Najczęściej zostaje tylko zwykle zmrużenie oka...

Toteż nie będę tu wytaczał dział rakietowych powstrzymujących napór wojska, uzbrojonego w świetną broń... małokalibrową. Bo choć wojsko to przeszło solidne wyszkolenie, zaś chęci do walki też mu nie brak... szanse na zwycięstwo ma raczej znikome. Walczyć jednak potrafi, uwzględniwszy wszelkie proporcje wyposażenia bojowego.

"MOTYLE SĄ WOLNE" wydają mi się właśnie taką armią dobrze walczącą przy pomocy broni małokalibrowej na froncie literatury dramatycznej. Jeśli bowiem idzie O tzw. kuchnię teatralną, utwór Cershe'a, bez względu na rangę artystyczną, nie wykazuje żadnych usterek. Opowiada - z płynnością prawie filmową o znaczącym fragmencie życia młodego mężczyzny, który ucieka spod zbyt czułej (w fałszywym pojęciu miłości) opieki matki - do świata samodzielności. Pragnie być wolny, jak motyl. Tyle, że jest niewidomy. Stąd owe marzenia o wolności nabierają ostrzejszych kształtów, są przyczyną spięć z balladowo wyobrażaną sobie rzeczywistością. Młodzieniec "poznaje" dziewczynę z sąsiedniego mieszkania, równie samotną jak on - i równie ślepą, choć nie upośledzoną wzrokowo. Rodzi się w nich uczucie, w które wkracza matka chłopca ze swoimi racjami. Dochodzi do sytuacji konfliktowych, - gdzie cała trójka może rozpoznać słuszne postawy wobec siebie (pokoleniowe) i wobec świata, który ani nie jest bajką sentymentalną, ani jednoznacznym zdemonizowaniem okrucieństwa losu. Kończy się tedy cała ballada dość ironiczną puentą o wolności motyli, bo ludzie jednak od siebie uwolnić się nie umieją. Zwłaszcza, gdy nie bardzo chcą. A także, kiedy ich bunt ogranicza się do sfery obyczajowej, czy stopnia odpowiedzialności "dzieci zagubionych we mgle".

Ten sentymentalny (niby) obrazek - naszkicowany z pewnym nerwem dramaturgicznym - zainscenizował w teatrze, jako swój warsztat reżyserski, JERZY POŁOŃSKI - skądinąd aktor Teatru "Bagatela" wyróżniający się ostatnimi rolami na scenie. Przyjął, słusznie zresztą, konwencję balladową, wskutek czego naiwności oraz pozory głębi sztuki, można było traktować z dystansem do realiów. Uruchomił więc całą maszynerię wyobraźni prawdziwego ślepca i chorujących na ślepotę osób dramatu - dzieląc tok akcji na dwa nurty. Pierwszy - przedłużany świadomie, jak senne, leniwe wizje - i drugi, przyspieszony działaniem trzeźwego świata (matki) na wrażliwość oraz drażliwość chłopca i dziewczyny, którzy - każde na swój sposób - zaczynają dostrzegać różnice między tęsknotami motyli i pragnieniami ludzi z dopinanymi sobie, motylimi skrzydełkami.

REŻYSERIA zatem koncepcyjnie uzasadniona. Mocnym wsparciem dla pomysłów reżyserskich Połońskiego była rola Matki. Bardzo dobrze się stało, że rolę tę powierzył teatr MARII MALICKIEJ. Tej klasy artystka, znana zresztą z doskonałego wręcz, wzorcowego partnerowania młodszym koleżankom i kolegom - tu szczególnie zyskiwała, pole do popisu w spięciach i dialogach z parą debiutantów na scenie. Głównymi postaciami "Motyli" są bowiem Don (niewidomy syn) i młoda Jill (trochę mało prawdopodobna aktoreczka - już? - scen na Broadwayu). Ich racje i postawy uwierzytelniają scenicznie właśnie działania i reakcje Pani Backer - Malickiej. Ona prowadzi i punktuje zasadnicze kwestie komedii, mimo tego, że jest niby tłem dla ballady o dwojgu młodych. Malicka znów wykazała tu walory swego warsztatu, które pozwalały zabłysnąć, jej sztuce, aktorskiej - nie zasłaniającej przecież debiutantów. Widać to była najdobitniej w grze Dona (BOGUSŁAW CZARNUL), który niemal w pełni wykorzystał partnerstwo Malickiej. Stworzył już dość bogato wyposażoną "wewnętrznie" osobowość wrażliwego, walczącego z fizycznym kalectwem chłopca a jednocześnie umiał zdobyć się na ton buntu bez przerysowań. Jak na pierwszą rolę po szkole, zaprezentował W kilku co najmniej scenach możliwości aktorskie, rokujące nadzieje na przyszłość. Gorzej czuła się w roli Jill, JOLANTA JANUSZ (na dodatek ubrana przez scenografkę w stroje nie odpowiadające jej sylwetce). Usiłowała też grać młodą dziewczynę, zamiast nią po prostu być, zgodnie z uwarunkowaniami wieku. Stąd zbyt wiele sztuczności znalazło się w jej środkach wyrazu scenicznego. Wydaje się, że "zjadła" ją trema debiutancka - bo warunki zewnętrzne pozwalają myśleć o niej, jako o interesującym nabytku teatralnym. Często tak bywa, że pierwsza rola na prawdziwej scenie spina zewnętrznie i wewnętrznie młodego aktora, który widzi jedyne oparcie w przyjęciu wyuczonej pozy czy w szkolnym akcentowaniu tekstu, aniżeli w swobodzie "bycia sobą".

W charakterystycznym epizodzie, uzupełniającym postawy wyboru "wolności" całej trójki, wystąpił jeszcze TADEUSZ BRICH, jako podejrzanej dezynwoltury reżyser - amant Jill (Ralph Austin).

SCENOGRAFIĘ projektowała EWA TĘCZA. Na ogół z dowcipnym przerysowaniem bałaganu, biedno-nowoczesnego pokoju, w guście współczesnej cyganerii artystycznej pod styl młodzieżowy. Natomiast kostiumy Jill wyraźnie się scenografce nie udały. Muzyczną oprawę spektaklu skomponował zgrabnie w nastroju - BOGUMIŁ PASTERNAK.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji