Artykuły

Powrót do metafory

Teatr Telewizji mógłby wrócić do korzeni. To mógłby być świat inteligentnie zaznaczony, tak aby pełen obraz powstawał dopiero po drugiej stronie ekranu, w wyobraźni widza - z Wawrzyńcem Kostrzewskim, twórcą spektaklu TV "Listy z Rosji", reżyserem teatralnym, rozmawia Piotr Zaremba w tygodniku wSieci.

Został pan obsypany nagrodami na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie. Skąd pana pomysł, żeby adaptować dla Teatru Telewizji "Listy z Rosji" markiza Astolphe'a de Custine'a? Wawrzyniec Kostrzewski: Znalazłem fragmenty książki na historycznym blogu. Przeczytałem dwa tomy i pomyślałem, że byłoby zbrodnią się tym nie zająć. To prorocze dzieło. Najpierw myślałem o słuchowisku, ale w radiu uznano tekst mojej adaptacji za zbyt długi. Potem przeczytaliśmy to z aktorami pod kątem inscenizacji teatralnej. To było czytanie z publicznością, potem pasjonująca dyskusja o Rosji, lecz także o Polsce, o geopolityce, o sytuacji w Europie. Tekst wybrzmiał, jakby był pisany dzisiaj, a ma 170 lat. I tam padła myśl: Teatr Telewizji!

Jak na film nie ma w "Listach" galopującej fabuły. Na deski teatru proza epistolarna też nie pasuje. Za to Teatr Telewizji daje chociażby możliwość scenicznej pracy z aktorem i okazję do bliskich planów, których w nadmiarze kino nie wytrzyma.

Ta książka była popularna w latach 80., bo ludzie antykomunistycznej opozycji widzieli w niej prefigurację Związku Sowieckiego, panującego tam totalitaryzmu. Dziś możemy się zastanawiać, czy de Custine nie przewidział nawet Rosji dzisiejszej.

- De Custine przewidział fenomen: nastąpiła zagłada świata carów, ale jego mechanizmy przetrwały. Rosyjska literatura mnie fascynuje, lecz utrwalony w niej świat także przeraża. To świat piękny i bezwzględny, historycznie i politycznie splątany, stąd gęstość obrazów i ponadczasowa prawda. Jest u de Custine'a pytanie o genezę słowiańskiego ducha, o europejskie ustroje polityczne, jest kwestia relacji z Polakami, a pod koniec "Listów" wraca też opowieść o rządach Iwana Groźnego, czyli o micie założycielskim współczesnej Rosji. To się pojawia i w mojej inscenizacji, w wypowiedziach księcia K., rosyjskiego katolika. A na koniec Astolphe dokonuje celnego podsumowania: Rosjanie są wyjątkowo zdolni do rzeczy poważnych. Azjatycka dzikość, lecz i europejska ogłada. Inspirująca gra sprzeczności. A zarazem nieśmiertelny mechanizm władzy, który ciągle wisi nad światem.

Ale w tej opowieści jest też coś uniwersalnego. Kondycja człowieka osaczonego, zniewolonego.

- De Custine rozumiał nie tylko naturę ustroju, lecz również człowieka. Był niezwykle wrażliwy, poczuł w Rosji prawdziwy strach i egzystencjalny niepokój. Z tych powodów niektóre jego spotkania są emocjonalne i głębokie, choćby z carycą. Ona, Niemka, zarazem dusi się w Rosji, boi się i jej broni.

Pojawiły się głosy, że pana spektakl jest polonocentryczny.

- Nie ja wymyśliłem to, że jednym z celów podróży Astolphe'a była interwencja na rzecz Ignacego Gurowskiego, że korespondował z Chopinem, interesował się polskimi sprawami. Z zaprzyjaźnionym rosyjskim dyplomatą Astolphe naprawdę dyskutował o Polsce; to inteligentne i wyjątkowo przenikliwe rozmowy o wzajemnych animozjach, wychodzące poza doraźną politykę.

Podziwiam rozmach realizacyjny: było wszystko łącznie z choreografią, była ciekawa praca z kamerą. Prawdziwy renesans Teatru Telewizji.

- Wychowałem się na spektaklach Aleksandra Bardiniego, Kazimierza Kutza, Jana Englerta, Macieja Wojtyszki i innych mistrzów. A potem jako 30-letni, zatem "bardzo młody", asystent reżysera zetknąłem się z tym teatrem bezpośrednio. Tyle że trafiłem na trudny okres. Zmiany związane z tzw. Sceną Faktu polegały na postawieniu na konwencję ubogiego kina. Nie wnikam w treść tamtych przedstawień, ale bieganie po lesie nie wydało mi się dobrą receptą na ten gatunek. A potem przyszedł kryzys.

Pana oferta to nadzieja na odrodzenie?

- Teatr Telewizji mógłby wrócić do korzeni. Powrót do metafory, ucieczka od dosłowności, przestrzeń budowana w hali, współcześnie sfilmowana teatralność. Świat inteligentnie zaznaczony, tak aby pełen obraz powstawał dopiero po drugiej stronie ekranu, w wyobraźni widza. Siła Teatru Telewizji polega na umowności, realizm go zabija. Traktuję to trochę jak misję.

Można odnieść wrażenie, że cały zespół aktorski "Listów" czuł, iż uczestniczy w czymś wyjątkowym.

- Ekipa miała świadomość, że produkcja jest duża, trudna i mamy mało czasu. To wcale nie było oczywiste, że z dwóch tomów listów da się zrobić skomplikowaną formę dramatyczną budowaną emocjami głównego bohatera - od zachwytu do strachu. To się udało dzięki zapałowi ludzi. Podróż Astolphe'a przez galerię osobliwości, jaką okazuje się Rosja, stała się przygodą, w którą wszyscy weszli serio. Także aktorzy, ogromna, 40-osobowa obsada. Spektakl składa się głównie z małych ról, ale bardzo wyrazistych. Niemal każdy, kogo spotykał na swojej drodze główny bohater, znakomity w tej roli Piotr Adamczyk, miał swoją planetę, mikrokosmos. Nie było elementu bez znaczenia. Chcieliśmy zrobić teatr, jakiego jeszcze nie było.

Jest pan autorem kilku głośnych inscenizacji teatralnych, nasuwają się "Rzecz o banalności miłości" Saryon Liebrecht, "Wszyscy moi synowie" Arthura Millera, ostatnio "Wizyta starszej pani" Friedricha Dürrenmatta. Widzi pan wspólną myśl dla pana realizacji?

- Wierzę w siłę metafory. Spotkałem się niedawno z określeniem, że "wyobraźnia staje się obciachem". Nowoczesny teatr mocno stawia na publicystykę. Rozumiem, to jakaś odpowiedź na rzeczywistość, ale ja wolę mówić innym językiem. Chcę budować teatralne światy, pracować z aktorem nad postacią, a nie tylko nad ideą. To podobno myślenie konserwatywne, naiwne, nieaktualne. Nieprawda. Ja wierzę w teatr bardzo współczesny, inteligentny, taki, który mówiąc o idei, nie odrzuca metafory, aktor w nim zaś nie balansuje na granicy prywatności i luźno określonej postaci.

Dlaczego teatr ześliznął się w taką stronę? Społeczne zapotrzebowanie? Brak dobrych tekstów scenicznych?

- Nie mam problemu z tym, że teatr goni swoje czasy. Nie udaję, że żyjemy w latach 70. czy 80., kiedy tworzyli moi mistrzowie Jerzy Jarocki czy Jerzy Grzegorzewski. Teatr jest miejscem żywym, gdy nie ewoluuje, umiera; potrzebuje czasem rewolucji. Aleja nie muszę się poddawać głównym trendom, właśnie dlatego, że wierzę w wolność artystyczną. Dlaczego twórcy odrzucają budowanie postaci, piszą sztuki bezpośrednio na scenie, mieszają wypowiedź prywatną z tekstem dramatu? Może to zwiększa zaangażowanie w życie społeczne? Daje poczucie bezpośredniego wpływu na rzeczywistość? Zbliża ideę do widza?

Nie ma w tym egotyzmu?

- Pewnie trochę tak. To znak czasów, skupiamy się na sobie, każdy ma rację, nie ma dialogu. Jak w polityce. Ja się tylko zastanawiam nad granicą takiego teatru. Coraz cieńsza staje się skorupka, która oddziela teatr od publicystyki. Na końcu tej drogi jest rzucanie idei wprost ze sceny, dla pozoru osłonięte teatralną umownością. To ma czasem dużą siłę uderzenia, lecz niesie także koszty. A ja wciąż stawiam na zdolność mówienia nie wprost. I myślę, co będzie, jak ta skorupka pęknie. Czy teatr stanie się hyde parkiem w kostiumach? Ale ta rewolucja jest potrzebna, żeby teatr dokonał wewnętrznego rozrachunku, sprawdził swoje granice. Ja wierzę w sinusoidę, która raz oddala się od klasyki, raz przybliża.

Jest taka prawidłowość?

- Każde zjawisko ma w końcu swoje przesilenie.

A takie odezwy ze sceny to jeszcze w ogóle sztuka?

- Jestem przeciwnikiem zabraniania...

...Ja nie zabraniam, tylko pytam.

- Można powiedzieć: wszystko jest sztuką. Ale wtedy dochodzimy do paradoksu sceptyków, prawdą jest, że nic nie jest prawdą. Wstrzymuję się, nie znam odpowiedzi. Teatr weryfikuje się sam, wprawdzie trwa spór o kryteria, czy to ma być frekwencja, czy festiwale, opinia krytyków, środowiska, polityków, ale to spór nierozstrzygalny. Moim zdaniem nie jest przyjemnie grać do pustej sali, lecz znajdą się artyści, którzy wytłumaczą, że widownia nie jest potrzebna.

Ale znaczna część Polaków ma kłopot ze znalezieniem teatru, który im odpowiada, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach.

- Oczywiście, bo eksperyment z wychowaniem sobie publiczności, która będzie "przygotowana do odbierania współczesnego teatru", jest może szlachetny, ale mało realistyczny. Ludzie nie chodzą do teatru zbiorowo odbierać ukryte sensy. Chodzą do teatru indywidualnie, z różnych pobudek. W mniejszych ośrodkach zazwyczaj jest jeden teatr albo wcale. Ciężko tu o eksperymenty wychowawcze.

A inne recepty? Nie zabraniać, ale...

- Dobrze by było, gdyby decydenci w skomplikowanym systemie zarządzania kulturą tak dzielili pieniądze, aby podtrzymywać przy życiu teatry różnych nurtów i estetyk, pamiętając, jak różnorodna jest publiczność. W demokracji rządzi większość, dbając o mniejszość. W tej chwili dominuje opcja konserwatywna. I ma prawo do własnych decyzji budżetowych, ale musi pamiętać o prawach innych. Wiem, jak to naiwnie zabrzmi, decydenci powinni jednak wznosić się ponad polityczne podziały. Reszta recept spoczywa w samorządach.

Co pan ma zamiar robić w najbliższym czasie?

- Z Małgosią Sikorską-Miszczuk pracujemy nad scenariuszem filmowym o pewnej niezwykłej artystce, którą chcę przywrócić światu. To niejedyny projekt filmowy, ale o pozostałych na razie nie chcę mówić. Takie przedsięwzięcia czasem zajmują kilka lat.

A w teatrze?

- Mam różne plany i propozycje, ale najbliższa to praca nad spektaklem dyplomowym z IV rokiem Akademii Teatralnej w Warszawie - przymierzamy się do "Marata/Sade'a" Petera Weissa.

Nawet lewicowi krytycy uznają ten tekst za cokolwiek anachroniczny.

- Może i tak, ale to wciąż bardzo mocny i atrakcyjny tekst, otwarty na reżysera. Rewolucja, historia, starcie postaw i wartości, walka o kształt świata w szpitalu psychiatrycznym. Dobry sprawdzian dla zdolnej młodzieży.

No i jeszcze o czymś musimy porozmawiać. Kabaret na Koniec Świata. Na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego tworzycie swój świat.

- Wciągnęli mnie tam siedem lat temu aktorzy. Projekt powstał na obrzeżach Teatru Dramatycznego Tadeusza Słobodzianka. Zrazu to miał być eksperyment, próby młodych dramaturgów i aktorów. W ciągu kilku lat zdobyliśmy stałą widownię, zrezygnowaliśmy z dramaturgów, sami piszemy teksty, ustabilizował się skład aktorski, konstelacja osobowości: Iza Dąbrowska, Olga Sarzyńska, Agata Wątróbska, Zuza Grabowska, Michalina Sosna, Wojtek Solarz, Paweł Koślik, Sebastian Stankiewicz, Maciej Makowski, Robert Majewski i Mateusz Wachowiak, nasz kompozytor. To swoista grupa barona Münchhausena.

Chyba Monty Pythona...

- Fakt, jest w tym duch Monty Pythona, lecz również kabaretu literackiego rodem ze Starszych Panów. W tej chwili większość tekstów piszę ja i Wojtek Solarz. Mamy bardzo szeroki repertuar: kabaret literacki, parodie, improwizacje, mnóstwo piosenek, nawet trzyaktową operę. Wojtek ze swoim wyczuciem abstrakcji ciągnie nasz kabaret w odmęty absurdu: piosenka o koniach i cebuli czy skecz o człowieku, który nigdy nie widział swojej twarzy, albo walka z kalendarzem gregoriańskim to już klasyki.

Ten ostatni skecz widziałem w Polsacie, ale podobno bardzo go wam skrócili. Po co się tam pojawiacie?

- To nasze zderzenie z twardą kabaretową rzeczywistością. Jesteśmy u źródeł literaccy, piwniczni, ale musieliśmy sprawdzić, jak wypadamy w zderzeniu z wielotysięczną publicznością, jak reagujemy na komercję i odwrotnie. To nie znaczy, że wyrzekamy się naszego pierwotnego stylu. Po prawie 60 programach pod ziemią to niemożliwe.

Dlaczego tak mało o was słychać?

- Pracujemy po godzinach, dla przyjemności. Nie mieliśmy parcia na szkło, wystarczała wierna publiczność. Rzadko komentujemy politykę, a to przecież klucz do szybkiej popularności.

Wasz humor nie jest zbyt abstrakcyjny?

- Może, gdy ktoś nas widzi pierwszy raz. Za drugim jest łatwiej... Zresztą próbowaliśmy już tylu konwencji, że możemy się mierzyć z każdym kabaretowym wyzwaniem.

Monty Python okazał się masowy. Może trzeba was wył]lansować?

- Nie chcieliśmy wychodzić z piwnicy, ale uświadomiliśmy sobie, że nasze programy po dwóch spektaklach znikają. Mamy setki tekstów, warto przynajmniej część ocalić od zapomnienia, a to wymaga poszerzenia odbiorcy. Bardzo ważne dla rozwoju i promocji było dla nas spotkanie z Kabaretem Moralnego Niepokoju. Czas pokaże, co nam da to wyjście z piwnicy. Chcemy choć trochę przeprofilować poczucie humoru Polaków, ale możliwe, że to rzeczywistość pożre nas.

Pan jest człowiekiem chodzącym własnymi ścieżkami.

- Jestem świeżo po spotkaniu z Janem Jakubem Kolskim w związku z przyszłym projektem filmowym. Jest przykładem człowieka nieoglądającego się na nurty, trendy i mody. To postawa, która mi odpowiada. Czasy są takie, że wszystko, co się zrobi, staje się publicystyczne, polityczne, ideo-logizowane. Nie lubię bezmyślnego poddawania się narracjom, chciałbym przetrzeć własną drogę. Ubolewam, że w moim środowisku za mało jest dialogu - ponad estetykami i ponad polityką. Chciałbym pracować na rzecz takiego dialogu, ale ostatecznie każdy jest samotnym wilkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji