Artykuły

Wojciech Plewiński o fotografii: Wszystko trzeba wymyślić

O tym, dlaczego w fotografii największe znaczenie ma zdolność do improwizacji, o teatrach, kociakach i pierwszych zdjęciach z Wojciechem Plewińskim rozmawia Martyna Nowicka. Wystawę "Wojciech Plewiński. Żarliwa ciekawość" można oglądać w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie.

Wojciech Plewiński: Na potrzeby wywiadów dobrze byłoby mieć kilka życiorysów, a ja mam tylko jeden i nieszczególnie lubię opowiadać o sobie Suche fakty mogę podać, ale za każdym razem inaczej je przyozdabiać, to jest pewien kłopot. Wszyscy chcą ze mną rozmawiać o zdjęciach, a to fotografia mówi, a nie ja. Gdybyśmy rozmawiali tak na przykład o nurkowaniu, to bym się mógł wykazać przygodami

Martyna Nowicka: Ale dlaczego w ogóle sięgnął Pan po aparat fotograficzny?

- Z fotografią długo nie miałem nic wspólnego. Zdjęcia robił co prawda mój ojciec, ale się do tego szczególnie nie przykładał, aparaty też miał kiepskie. Trochę bardziej mu zależało, jak był młody, na szczęście po wojnie zachowały się i te albumy - dlatego fotografia istniała w mojej świadomości. Myśleć o fotografowaniu zacząłem pod koniec lat czterdziestych, kiedy z przyjaciółmi jeździliśmy na spływy kajakowe, szalenie wtedy modne. Kolega, z który pływałem, miał aparat i fotografował, a po powrocie robiliśmy odbitki u niego w łazience, w prowizorycznej ciemni przy czerwonej lampce. Patrząc na te kadry, na te malutkie zdjęcia, zacząłem się zastanawiać: "Cholera, przecież można się było przesunąć, stanąć wyżej, to by było fajne zdjęcie."

Z wykształcenia jest Pan architektem. Czy zamiast fotografować, nie wolałby Pan projektować budynków?

- Nie czułem w sobie tej siły, żeby zostać projektantem, ale studia wpłynęły na to, jak fotografuję. Zanim zacząłem architekturę przez rok studiowałem też rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych. To niby nie ma żadnego znaczenia, ale dla mojego sposobu patrzenia ma ogromne. Nawet zdjęcia prywatne kadrowałem starannie. Z tego samego chowu, czyli po architekturze byli zresztą także dwaj moi koledzy fotografowie, Zbigniew Łagocki i Wacław Nowak, z którymi trafiłem do ZPAF-u. To są studia, które kształcą w wielu kierunkach. Niewielu absolwentów zostaje w zawodzie, ale wykształca się u nich pewien rodzaj myślenia, pewna dyscyplina formy, dlatego kadrowanie i szybkość decyzji nigdy nie była dla mnie problemem. Doceniam to dopiero z perspektywy czasu. Dziś u różnych fotografów widzę bardzo fajne zdjęcia, ale też inny sposób myślenia o fotografii, inną drogę do kadru.

Czyli na początku chciał Pan robić lepsze zdjęcia z wakacji?

- W końcu na spływ pożyczyłem od kolegi aparat, Leicę II, z obiektywem Elmar. Na półtora miesiąca na wodzie miałem dwa filmy po 36 klatek, więc te zdjęcia robiłem z namysłem, w wielkim skupieniu, żeby nic nie zmarnować. Fotografie wysłałem potem na konkurs PTTK, wygrałem pierwszą nagrodę: menażkę, kocher i plecak. Dziś się z tego śmieję, ale to faktycznie był dla mnie znak, że mogę iść w tę stronę. Szybko obok samego procesu robienia zdjęć znaczenia nabrało wywoływanie, retuszowanie - z czasem oczywiście coraz lepszy stawał się sprzęt i wywoływacze. Dziś to już zupełnie inny świat. W 1953 roku złożyłem papiery do Związku Polskich Artystów Fotografików, kandydatura trwała dwa lata, w 1955 już stałem się tym artystą.

Czuje się Pan fotografem czy fotografikiem?

- Absolutnie fotografem! "Fotografik" to jest bzdura, naciągany koncept, ślepa uliczka. Ja jestem wciągnięty w taką prostą fotografię, bez żadnych przetworzeń i przeinaczeń, bez kombinacji w obróbce. To całe doganianie "grafiki", które wtedy było bardzo modne, kompletnie mnie nie ruszało. Efekty, takie jak polaryzacja, są oczywiście efektowne, ale nie chodzi przecież o to, żeby udowodnić, że się jest grafikiem, artystą. Potem przyszedł konceptualizm, trzeba było do fotografii czytać całe programy Ja widocznie jestem tradycjonalistą: albo jest dobre zdjęcie, albo go nie ma.

Planował Pan to wszystko: fotografie teatralne, okładki "Przekroju", portrety. To było spełnienie marzeń?

- To wszystko dzieło przypadku. Życie toczyło się tak, że próbowałem wielu rzeczy. Pracowałem na przykład w Instytucie Zootechniki, gdzie odpowiadałem za tworzenie portretów ważnych dla hodowli zwierząt: krów, klaczy, kóz, owiec. Pracowałem też w teatrze i teraz, kiedy zaczynam pracować na swoim archiwum okazało się, że sfotografowałem ponad osiemset sztuk Poza tym robiłem wszystko, czego potrzebował "Przekrój", czyli te panienki na okładki, portrety ludzi kultury, ale też czasem zupełnie głupkowate reprodukcje. Przez lata funkcjonowałem głównie jako facet od kociaków, bo tak nazywano te dziewczyny na okładkach "Przekroju" i z tej łaty było mi się najtrudniej wywinąć. Moja kariera to zresztą środowiskowa sprawa - ludzie z teatru uważali, że ja robię tylko teatr, czytelnicy "Przekroju" kojarzyli mnie tylko z pismem. Wiedziałem o tym, kiwałem głową, te szuflady przecież nie są szczególnie ważne.

Co w takim razie było ważne? Sama fotografia?

- Obawiam się, że nie najważniejsza Sporo czasu zmarnowałem i zupełnie tego nie żałuję. Chciałem się zajmować tym, co mnie wciągało, mieć życie towarzyskie, uprawiać sporty - nurkować, żeglować. Wszystko musiało mieć temperaturę i ciśnienie. Fotografia? Starałem się coś pokazywać, wystawiać, ale byłem bardzo rozproszony, pewnie można to było jakoś lepiej zorganizować. Na szczęście nic nie wyrzucałem, prowadziłem archiwum, a dziś okazuje się, że także te niepokazywane wcześniej zdjęcia mogą mieć jakąś wartość. Mam nadzieję, że takie wrażenia będą mieli też widzowie mojej wystawy w muzeum Manggha, przygotowanej przez kuratora Wojciecha Nowickiego. Poddałem się tej współpracy z rozwagą, z przekonaniem, że to ma sens. To, co pokazywałem wcześniej, już było; te zdjęcia mogą być inaczej przyjęte, ale są inne.

Wspomniał Pan, że największą rolę w Pańskiej karierze odgrywał przypadek. Jakie w takim razie były te najważniejsze przypadki?

- Najpierw był teatr: jakiś fotograf, którzy zajmował się dokumentacją spektakli zachorował i rzucił tę robotę. A ponieważ sezon teatralny ma to do siebie, że większość premier wydarza się w tym samym momencie, kiedy trafiłem na jeden spektakl, od razu upomniały się po mnie inne krakowskie sceny. A ja wtedy nawet szczególnie nie chodziłem do teatru, mnie fascynował film! Przypadek drugi zainicjowała Basia Hoff, później projektantka, pracowała w "Przekroju", gdzie od Janki Ipohorskiej powoli przejmowała rubrykę modową. To właśnie ona mnie przedstawiła Eilemu, redaktorowi naczelnemu pisma i dzięki niej zostałem tam niemal do końca lat dziewięćdziesiątych.

Ale zdjęcia były już zupełnie nieprzypadkowe.

- Przypadkowe może nie, ale zdecydowanie spontaniczne. Ze zdjęciami jest tak, że się trzeba zawsze odnaleźć, wejść do pokoju i potem działać w sytuacji zastanej: dostrzec, gdzie jest kawałek czystej ściany, albo znaleźć jakieś odpowiednie tło. Prawie zawsze coś się da wykorzystać. Ważna jest właśnie to umiejętność odnalezienia się w sytuacji, skupienia się, uważność na innych ludzi. I nawet te dziewczyny dla "Przekroju" to była improwizacja, prawie zawsze fotografowałem je w zastanym świetle, przebrane w coś na szybko, umalowane przeze mnie. Później z Maćkiem, moim synem, mieliśmy pracownię fotograficzną, a w niej wszystkie lampy błyskowe i wtedy robiłem już trochę inne zdjęcia. To trochę tak jak współczesne zdjęcia na okładkach kolorowych magazynów, taka fotograficzna galanteria. Nie mówię, że to złe zdjęcia, ale nie ma w nich prawdziwego życia, tylko odtwarzanie schematów. Tymczasem z fotografią powinno być tak, że kiedy człowiek przychodzi, nie ma nic. Wiadomo, że wszystko trzeba będzie wymyślić.

Po tylu latach pracy nie znudziło się Panu fotografowanie?

- Nie, nawet dziś, kiedy sięgam po aparat jest i radość, i adrenalina.

A czemu Pan dziś robi zdjęcia?

- Najchętniej fotografuję, kiedy tylko ruszę się z domu. Nigdy z resztą nie interesowały mnie szczególne zdjęcia dzieci, kwiatów, kotków i piesków; mózg zaczyna uważniej obserwować, kiedy wychodzę z domu. Jeden z moich największych folderów na komputerze nazywa się dziś "Z drogi", tam wrzucam te wszystkie robione po drodze zdjęcia. Zmienił się też sprzęt - kiedyś, dzięki "Przekrojowi" mogłem fotografować Hasselbladem, dziś mam dwa aparaty cyfrowe. Duża lustrzanka służy mi raczej na szczególne okazje, a najchętniej używam małego aparatu. Ten japoński aparacik też robi bardzo dobre zdjęcia, a jest niezauważalny, nie krępuje portretowanych, jest zawsze w zasięgu ręki.

**

Wojciech Plewiński - rocznik 1928, urodzony w Warszawie, mieszka i pracuje w Krakowie. Jeden z najwybitniejszych polskich fotografów, znany wszystkim czytelnikom "Przekroju": autor ponad pięciuset okładek tego czasopisma i jego jedyny fotograf aż do 1990 roku. "Kociaki", czyli dziewczyny portretowane na okładkach, zapewniły mu rozgłos niemal w całej Polsce, ale Plewiński fotografował nie tylko piękne dziewczęta. Zajmował się także fotografią teatralną (udokumentował ponad osiemset spektakli) i reportażową.

Wystawę "Wojciech Plewiński. Żarliwa ciekawość", przygotowaną przez Wojciecha Nowickiego zobaczyć można od 16 września w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie (ul. Marii Konopnickiej 26). Wystawa czynna wt-nd godz. 10-18, ceny biletów 15-20 pln, we wtorki wstęp wolny. Wystawa czynna do 4 października.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji