Artykuły

Salome, czyli orkiestra górą!

Trudności wykonawcze związane z wystawieniem "Salome" Straussa (a zwłaszcza z jej partią tytułową) przeszły już do legendy. Nieliczne też tylko teatry operowe mierzą się z tym dziełem, a i to nieczęsto, każda zaś realizacja - o ile tylko udana - staje się w kronice takiej placówki ważkim wydarzeniem artystycznym. Osobliwe więc, rzec można, szczęście ma w tym względzie Warszawa, gdzie po raz pierwszy pokazano "Salome" już w niecałe dwa lata po prapremierze, gdzie w tytułowej roli oglądano ongiś m.in. wspaniałą Gemmę Bellincioni, a obecnie ujrzeliśmy na scenie Teatru Wielkiego czwartą już z kolei inscenizację tego przedziwnego dramatu muzycznego Straussa-Wilde'a.

I wiele wskazywało, że będziemy mieli do czynienia z wydarzeniem niezwykłej rangi. Widoczna już przed podniesieniem kurtyny dekoracja - białe (jakby marmurowe) tarasy, ozdoby w kształcie wielkich muszli i baseny z "prawdziwymi" fontannami, wybiegające ku widowni i przykrywające zwykłe miejsce kanału orkiestrowego, a potem odsłaniający się w głębi rozgwieżdżony kosmos z wiszącym nisko ciemnym księżycem, na jego zaś tle, także tam, w głębi i w górze, orkiestra z dyrygentem jako swojego rodzaju elementy tej inscenizacji - wszystko to zaskakuje, fascynuje i zachwyca, podobnie jak i pierwsze frazy prowadzonej przez Andrzeja Straszyńskiego orkiestry oraz początek tęsknej inwokacji Narrabotha "Wie schön ist Prinzessin Salome heute Nacht". Ale potem...

Potem na scenie pojawiają się żołnierze w austriackich mundurach z czasów cesarza Franciszka Józefa, wkracza tytułowa bohaterka w krynolinie, białym futrze i długich rękawiczkach, za nią wychodzi na taras władca w uniformie rosyjskiego cara oraz Herodiada w stroju cesarzowej i... czar pryska. Chciałoby się bowiem, aby to, co się ogląda na scenie, zawsze jakoś współgrało z klimatem ewokowanym przez treść wykonywanego dzieła; ponadto dobremu artyście kostium narzuca określony sposób bycia i zachowania na scenie. Akcja "Salome" rozgrywa się, jak wiadomo, w pierwszym wieku naszej ery na dworze psychopatycznego tetrarchy Heroda Antypasa; rozgrywa się w upalną, duszną noc, w atmosferze nasyconej wybujałym erotyzmem, okrucieństwem oraz perwersyjną grą miłości i śmierci. Ale jak tu wywołać taką atmosferę, skoro stroje przywodzą na myśl raczej czas i miejsce, gdzie panowała sztywna dworska etykieta i pruderyjna obyczajowość (dodatkowej pikanterii przydaje fakt, iż w tym właśnie czasie "z przyczyn religijnych i obyczajowych" "Salome" nie została dopuszczona na scenę Wiedeńskiej Opery Dworskiej...). A do tego wszystkiego jeszcze Jochanaan, czyli prorok Jan, który powinien być postacią uduchowioną, a tymczasem w wersji Majewskiego-Grzesińskiego przypomina raczej jaskiniowca. Do tego grawitująca już ku grotesce scena śmierci Salome, którą żołnierze Heroda daremnie usiłują zastrzelić ze służbowych pistoletów.

Więc może szło o zderzenie dwóch światów, o walkę sacrum i profanum, o pokazanie, że zarysowany w treści opery moralitet ma wymiar ponadczasowy? Może - ale widzowi trudno w ten sposób to odbierać i trudno bez oporów poddać się nastrojowi dzieła. Trudno także dlatego, że przedstawienie biegnie "oczywiście" w oryginalnej wersji językowej, jakkolwiek reżyser zaznaczał przedtem - i nader słusznie - że każde padające ze sceny słowo jest tutaj bardzo ważne (przypomnijmy chociażby świetną scenę kłótni Żydów!). Można wprawdzie domyślić się, że spektakl przygotowano po trosze pod kątem zaplanowanych wnet po premierze gościnnych występów za granicą - ale przecież rodzimemu widzowi też się coś należy.

A zatem było wydarzenie i był artystyczny sukces, czy też nie? Otóż - był niewątpliwie, a to przede wszystkim za sprawą wspaniale pod batutą Andrzeja Straszyńskiego grającej orkiestry, która stała się zbiorowym współbohaterem przedstawienia (nie tylko dlatego, że z kanału wyprowadzono ją na scenę) oraz za sprawą kreującej rolę tytułowej bohaterki młodej armeńskiej śpiewaczki Hasmik Papian, pozyskanej już na stałe do zespołu Teatru Wielkiego. Rozporządzając sopranem typu lirico spinto (a więc nie całkiem odpowiednim do tej ultra-dramatycznej partii) potrafiła przecież nadać mu tyle mocy i blasku oraz przepoić śpiewane frazy taką siłą ekspresji, że nie pozostawiła słuchaczom żadnego niedosytu, zachwycając nadto ślicznymi pianami; tylko dolny rejestr brzmiał chwilami zbyt słabo. Potrafiła też tchnąć w odtwarzaną rolę wiele prawdy, jakby na przekór noszonemu kostiumowi (którego się zresztą na koniec słynnej sceny tańca odważnie pozbyła).

Na szczere pochwały zasłużyli też inni protagoniści: Roman Węgrzyn (Herod), Wiesław Bednarek (Jochanaan), Ryszarda Racewicz (Herodiada) oraz Krzysztof Szmyt (Narraboth), jak zresztą i większość odtwórców postaci epizodycznych. Ciekawie pomyślany był "Taniec Siedmiu Zasłon" w układzie Emilia Wesołowskiego (choć pokazanie w kolejnym wcieleniu Salome... urodziwego chłopca może budzić niejakie wątpliwości). Ale, jak się już rzekło, główne zwycięstwo należało do tytułowej bohaterki oraz do orkiestry, której wspomniane już ustawienie dało, jako dodatkowy walor, lepszą znacznie słyszalność śpiewaków na widowni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji