Artykuły

Ewangelia według Adasia Miauczyńskiego

Od jutra na ekranach "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Marka Koterskiego. Spojrzenie na życie polskiego nieudacznika przez pryzmat Pasji nie jest ani religijnym koniunkturalizmem, ani bluźnierstwem. To jeden z najoryginalniejszych i najdojrzalszych polskich filmów - pisze Tadeusz Sobolewski w Gazecie Wyborczej.

Dwadzieścia lat temu w filmie "Dom wariatów" narodził się Adaś Miauczyński, czyli sobowtór Marka Koterskiego. I tak samo jak teraz - w siódmym filmie o Adasiu "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" - grał go Marek Kondrat. Środowiskowa plotka głosi, że Koterski bierze do filmów materiał z własnego życia, swojego małżeństwa, swoich romansów, swoich nałogów i kompleksów.

Sam reżyser zostawia wyraźne znaki, że "to wszystko jest o mnie". Wiadomo z wywiadów, że naprawdę był pracownikiem naukowym na wrocławskim uniwersytecie, mieszkał na łódzkim Manhattanie, ma syna Michała, który w filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" nosi imię Sylwester i w otwierającej film rozmowie z ojcem siedzi przy stole w cierniowej koronie.

Cóż, Almodóvar angażował do filmu rodzoną matkę, Moretti niańczył przed kamerą własne dziecko, Pasolini w "Ewangelii według Mateusza" utożsamiał się z Chrystusem, a jego matka grała Matkę Boską. Własne życie zawsze, w większym lub mniejszym stopniu, jest materiałem dla artysty. I czasem większymi ekshibicjonistami są ci, którzy zacierają ślady. Koterski je celowo eksponuje, jednak jego "życiopisanie" jest ekshibicjonizmem pozornym. Twórca "Dnia świra" sprowadza siebie do poziomu absolutnej przeciętności, po to by każdy mógł się w jego bohaterze odnaleźć. Nie muszę być pijakiem, aby zrozumieć Miauczyńskiego. Dość że mam matkę, żonę, dziecko - to wystarczy, żebym jak on poczuł się grzesznikiem.

Polski dom wariatów

Zabłysnął swoim pierwszym filmem fabularnym w latach 80., po stanie wojennym, w czasach stygnącej solidarnościowej euforii. Przyjął wtedy postawę podobną do Kieślowskiego, tylko wyraził ją we właściwej sobie błazeńskiej tonacji. Zamiast aluzyjnie wskazywać na zło historii i ustroju, na jakichś "onych", zabrał się za porządki we własnym domu. Odsłonił zło ukryte w sobie. "Dom wariatów" był rodzajem symbolicznej zemsty na własnej rodzinie, obnażeniem odziedziczonego po niej "wariactwa". Ale już następny film, "Życie wewnętrzne" (1987), był wzięciem winy na siebie. Nieszczęśliwego mieszkańca peerelowskiego bloku łatwo było ukazać jako produkt systemu i ofiarę swoich czasów. Ale Koterski postąpił inaczej: zaatakował go, a poprzez niego - przeciętną mentalność, i zrobił to nie z pozycji sędziego moralisty, ale kogoś współwinnego.

Stworzył parodię polskiego bohatera tragicznego, który chce oduczyć się palenia, ale odkłada to do następnego dnia; chce zrobić półki, ale ucina deskę o centymetr za krótko; chce podyskutować z żoną, ale wszystko, co ona powie, wydaje mu się głupie; chce się z nią kochać, ale ona jest zimna. Może naprawdę żona jest okropna, blok brzydki, zsyp hałasuje, a w windach grasuje wampir? Jednak prawdziwym wampirem jest sam Miauczyński, który nie umie "kochać bliźniego jak siebie samego", bo siebie również ma za nic. Jego agresja jest wynikiem poczucia głębokiego poniżenia.

Kinoterapia

Jeden z dokumentów Koterskiego z tamtego okresu, nakręcony w ośrodku Monaru Marka Kotańskiego, nazywał się "Przyczyny narkomanii". Tytuł był ironiczny - przyczyną nałogu może być cokolwiek, po prostu życie. Podobnie w najnowszym filmie - dla koleżków Adasia z pływającej knajpy Jutrzenka powodem picia może być wszystko: piję, bo się boję być sam, piję przez swój "adres genetyczny", przez matkę abstynentkę. Pijemy, bo rządzili nami Sowieci. Pijemy, bo rządzą nami złodzieje. Terapia polega na tym, by uświadomić sobie, że nie życie jest winne złu, tylko ja sam. Etapami odtruwającej terapii, którą Koterski przeprowadzał na sobie i na nas, były jego kolejne filmy: "Porno", "Ajlawju", "Nic śmiesznego". Reżyser tak długo osaczał swojego bohatera nieudacznika, aż wreszcie w "Dniu świra" dopadł go na dobre. Wszedł do wnętrza jego paranoi. Dotknął podstawowego polskiego kompleksu: wiecznego niezadowolenia, któremu winni są zawsze jacyś "oni": mamusia, dom rodzinny, historia, ustrój, sąsiedzi, wreszcie żona, do której Miauczyński mówi: "Chciałbym z tobą, tylko żebyś była inna".

Nie mieliśmy w naszym kinie po Kieślowskim autora tak konsekwentnego. W dodatku dla swoich najgłębiej osobistych wypowiedzi Koterski znalazł wierną, dużą widownię, która mu zaufała, bo jej nie schlebiał, tylko atakował. Ten reżyser idzie pod prąd polskiego kina, w którym dominuje smutek, rezygnacja, ton rozczarowania - Koterski się śmieje, szydzi, przedrzeźnia. Najchętniej samego siebie. W naszym kinie współczesnym dominuje brzydota blokowisk - u Koterskiego świat jest ładny, czyściutki, tylko bohater ze swoim okropnym wnętrzem nie pasuje do tego świata, wypada z niego, żyjąc w nieustannym rozdźwięku między tym, czego by się chciało, a tym, co jest.

Cierniowe korony

W ostatnim filmie doszedł nowy element przekory. U reżysera, którego nigdy byśmy nie podejrzewali o religijne filiacje, pojawia się po raz pierwszy w polskim filmie bohater współczesny, dla którego punktem odniesienia jest Chrystus. Połączenie Pasji z trywialnością życia, z alkoholową golgotą Miauczyńskiego ma mieniący się, wieloraki sens. Koniunkturalizm? Bluźnierstwo? Ani jedno, ani drugie.

Autor "Domu wariatów" pokazał, jak religijność zostaje wprzęgnięta do naszej powszedniej paranoi. Utożsamienie z męką Chrystusa jest obecne w języku codziennym, gdzie równie często przeklinamy, jak wzywamy Boga (nadaremno): "na rany Chrystusa", "z krzyża zdjęty". Wyzywający tytuł filmu może mieć także sens ironiczny. "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" oznacza, że jedni drugich krzyżujemy i każdy przed każdym gra rolę ofiary. Miauczyński, rujnując życie swojej żonie i synowi, dosłownie posyła ich na krzyż, przebija włócznią. A równocześnie sam jest przebijany, upada pod krzyżem, jest ocierany chustą, obnażany z szat w izbie wytrzeźwień. Ze swojego "krzyża" wzywa żonę: "Elu! Elu!" - co brzmi jak parodia pasyjnego "Eli, Eli, lama sabachtani", choć przecież ma ten sam sens: Panie, czemuś mnie opuścił?

Trudno o bardziej dosadne przedstawienie, że cała historia święta, o której opowiada religia i sztuka (Miauczyński jest kulturoznawcą), jest naszą sprawą, dzieje się wewnątrz nas, w naszych mieszkaniach z meblościanką. Nóż z "Ostatniej Wieczerzy" Leonarda jest tym samym kuchennym nożem, którym żona grozi pijanemu Adasiowi i którym Adaś w furii masakruje choinkę.

U Koterskiego metafory naszego języka udosłowniają się w obrazie. Mąż i żona dosłownie warczą na siebie jak pies i kot. Ruina naszego życia, której sami dokonaliśmy, przybiera formę gigantycznego śmietniska, gdzie w swoim wyobrażeniu ginie Miauczyński, niczym parodia Maćka z "Popiołu i diamentu". Nie jest, jak tamten, zmiażdżony przez historię. Ginie na własną odpowiedzialność.

Bunuelowska figura

Mówimy: diabeł mnie podkusił - i mamy diabła. Mówimy: mój anioł stróż - i mamy anioła, który zresztą klnie tak jak Miauczyński, bo jest częścią niego samego. Mówimy: byłem wtedy innym człowiekiem - więc trzech różnych aktorów gra Miauczyńskiego: dziecko, Andrzej Chyra, Marek Kondrat. Dwie aktorki są jego żoną, trzy - matką. Ta najstarsza - znakomita Janina Traczykówna - będzie wołać do syna ze szpitalnego łóżka: "Pogłaszcz mnie, Adasiu!". Kiedy mama umrze, nie będzie sobie mógł darować swojej oziębłości.

Jakie to banalne, jakie prawdziwe i przejmujące! Jak cały ten film - wyrobione z najszlachetniejszej materii, całkowicie wyzbyte szantażu sentymentalizmu. Okrutne w przyglądaniu się samemu sobie. Po męsku dojrzałe na tle bezsilnych skarg wydobywających się z naszych filmów. Ta dojrzałość dotyczy również sposobu przedstawienia Chrystusa. Kim jest Chrystus u Koterskiego?

Tłum postaci - realnych i nadprzyrodzonych - zamieszkuje świadomość Miauczyńskiego. Wśród nich jest Chrystus, z którym Miauczyński prowadzi nieustanny dziecinny dialog, raz utożsamiając się z Nim, to znów targując. To znów przyzwalając sobie, niby w Jego imieniu, na wypicie ćwiartki wódki w nagrodę. Czy ten krzyż nie jest rodzajem wytrycha, usprawiedliwieniem własnej słabości, żałosnym wołaniem o litość? Czy Koterski, ukazując życie Miauczyńskiego jako Pasję, nie obnaża w okrutny sposób kiczu naszej świadomości? Gdybyśmy pozostali wewnątrz paranoi bohatera/autora, "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" nie różniłby się od poprzednich filmów Koterskiego. Ale nakładając swoim bohaterom cierniowe korony, Koterski po raz pierwszy daje im szansę wyjścia poza tę paranoję. I wprowadza figurę, której nie powstydziłby się sam Luis Bu?uel: jeden Chrystus pomaga nieść krzyż drugiemu Chrystusowi. Jeden człowiek - drugiemu. Jeden grzesznik wobec drugiego wykonuje Chrystusowy gest. "Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, co poda mu kamień?". Z tym, że u Koterskiego nie tyle ojciec pomaga synowi, ile syn ojcu. Obaj wspierają się wzajemnie, ponieważ odkryli, że są podobni, noszą gen tej samej choroby.

20 lat zajęło autorowi "Dnia świra" oczyszczanie terenu pod ewangeliczny gest, który nadaje temu filmowi - przy całym błazeństwie - rys dojrzałości, od której odzwyczaiło nas polskie kino.

Wymagało to od autora pojednania się z samym sobą, uszanowania siebie, co bywa najtrudniejsze. Najpierw trzeba było wyrzucić z siebie najgorszą prawdę: o rodzinie - w "Domu wariatów", o sobie - w kolejnych pięciu filmach, aby w tym siódmym wyjść z poniżenia. Terapia dobiegła końca? To nie koniec, to wciąż początek drogi. Jeżeli potrafimy z takim zapałem niszczyć swoje życie, może potrafimy też je budować?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji