Artykuły

Teatr Resursa z wizytą na Ukrainie

- Wyjechać na Ukrainę to jedno, a zobaczyć teatr na Ukrainie to zupełnie co innego - tłumaczy Marcin. - W kilka dni dowiedziałem się o ludziach i ich kraju więcej niż kto inny przez kilka tygodni, a nawet miesięcy. Młodzi aktorzy mówią bowiem wprost, nazywają rzeczy po imieniu, mówią bez nadmiernego patetyzmu, politycznej poprawności, dotykają trudnych tematów Majdanu, homoseksualizmu, religii na tle toczącej się wojny. O Wyprawie na festiwal "Wędrowny wieszak" pisze Grzegorz Bartos w Gazecie Wyborczej- Radom.

Pierwsze - samochody. Moskwicze, łady, wołgi. Zaporożce ścigające się z nowiusieńkimi BMW klasy lux. Wszystkie te gazy i ziły. I autobusy. Żółte ISUZU. Bilet za przejazd - cztery hrywny.

Nastka, Katia, Tatiana, Julia i Olya to Ukrainki studiujące filologię polską na Uniwersytecie Wołyńskim w Łucku. Są wolontariuszkami, których zadaniem jest opieka nad radomskim teatrem. Szefuje im Natalia Shepel z Teatru Garmider, głównego organizatora festiwalu "Wędrowny wieszak". Wieszak jest różowy i przez trzy dni, od 15 do 17 września, przemieszcza się z miejsca na miejsce razem z teatralną ferajną.

Teatr Resursa przyjechał do Łucka, żeby pokazać "Pokój Jakuba" na podstawie prozy Brunona Schulza. Ukraiński festiwal to oczywiście pomysł Roberta Stępniewskiego, reżysera i założyciela teatru. Od września 2011 prowadzona przez niego grupa zagrała kilkanaście premier. Ostatnio współpracowaliśmy przy przedstawieniu pt. "Kochanie, jutro zaczniemy od nowa" opartym na tekstach radomskich poetów, z moim scenariuszem. Trochę się już znamy. Oni jadą na festiwal, ja - dla klimatu.

Są teatrem ochotniczym, dlatego większość martwi się, jak w poniedziałek rano dotrze do pracy. Pracują w przeróżnych miejscach. Marcin Fortuna w agencji reklamowej, Darek Wróbel w miejskiej bibliotece, Hania Zembrzycka w Inwestprojekcie, Robert Stępniewski jest agentem ubezpieczeniowym, Monika Kornafel doradcą w sklepie z wystrojem wnętrz, Joasia Tam jest, zdaje się, na emeryturze, Dorota Lewandowska jest księgową, a Wojtek Rudkowski - pastorem w parafii ewangelicko-augsburskiej na Reja.

Poświęcali swój wolny czas przez wiele tygodni i teraz dla nich ten sobotni wieczór to święto. Kosztowne, niemal wyczerpujące, ale święto. Na pół godziny przed spektaklem znikają na zapleczu i czekają na moment, w którym na scenie nie będzie już ani księgowej, ani pastora, tylko Jakub, Ojciec, Matka, wuj Karol, "nieco ociężała sprawiedliwość jego królewskiej i cesarskiej mości" - Oficer, Adela, Polda i Paulina, duchy wywołane ze "Sklepów cynamonowych".

Najpierw ochotnicy z sali czytają fragmenty prozy Schulza, na chybił trafił, w nagrodę dostają porządny kielich wina. Zabawa, która wprowadza w autorski świat pisarza z Drohobycza, trwa dobre pól godziny, wreszcie przychodzi kolej na radomski teatr.

- Jakubie, wstawaj! Jakubie! Sprawdź księgi rachunkowe!

Czterdzieści minut później Jakub - Marcin, jeszcze w białej szlafmycy, z twarzą w białej kredzie, mówi na zapleczu: - Dobrze nam się grało. Jest taki moment na spektaklu, w którym czujesz, że między aktorem a widzem zaczyna przepływać specyficzna energia, która pozwala całkowicie zatopić się w postaci i dzięki której gra się wyśmienicie.

- Grało się świetnie - potwierdza Darek. - Chyba najlepsze wykonanie tego spektaklu. Od początku czułem energię od widowni, to, że nas kupują, że czekają na to, co się wydarzy na scenie, mimo że większość nie rozumiała przecież, co mówimy.

Po spektaklu nasze wolontariuszki są bardzo wzruszone. Nastka tłumaczy, że przez dwa dni poznała ludzi i bardzo ich polubiła, a teraz mogli ich wreszcie zobaczyć w zupełnie innej roli i że to fascynujące, ta przemiana. A poza tym - mówi -ja się bardzo przywiązuję do ludzi i możesz mi nie uwierzyć, ale mi to wystarczy, żeby... - i odwraca się, bo jeszcze chwila i zacznie płakać.

Pozostałe dziewczyny są może bardziej powściągliwe, ale wyraźnie pod wrażeniem i nadal nie tracą entuzjazmu dla tego, co robią. Daję im "Powroty. Radom" i tłumaczę, że to zbiór opowiadań radomskich pisarzy. Są kwiaty, wino i zdjęcia na szpitalnym łóżku, które jeździ na kółkach w te i z powrotem po pustoszejącej scenie, podczas gdy fotograf biega za nim, próbując ocalić choć jedno zdjęcie z porządną ostrością.

Anima Urbis

Sam festiwal to organizacyjna 10. Niczego nam nie brakuje, no, może poza ciepłą wodą. W hotelu mamy ją przez trzy godziny rano i trzy godziny wieczorem. Ale trudno o to mieć pretensje do naszych ochotniczych przyjaciół.

Każdy z dziesięciu spektakli grany jest w innym miejscu. "Art & Gart" z ukraińskiego Siewierodoniecka grają w piwnicach Wołyńskiej Regionalnej Drukarni. Anton Romanow, kontrowersyjny performer, występuje w Łuckiej Galerii Sztuki. Lwowska grupa teatralna "Oko" w restauracji Lyon. Teatr "VIE" z Zaporoża w zrujnowanym kompleksie sportowym Łuckiego Uniwersytetu Technicznego. Teatr Resursa w Wołyńskiej Bibliotece, Kijowski "VIK" w pomieszczeniach Narodowego Uniwersytetu Technologii Żywienia opodal katedry Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Teatr Współczesnego Dialogu z Połtawy w stawianym dopiero budynku naprzeciw hostelu przy ulicy Chmielnickiego. Mika Art Group - irański teatr kukiełkowy gra przedstawienie nad basenem, w beach club "Rotunda" w Centralnym Parku. Świetny pomysł, żeby zobaczyć miasto. Są autokary, a dla tych, którzy się spóźnią, pozostają naprawdę tanie taksówki. - Taka Anima Urbis miasta Łuck - podsumowuje to Marcin.

- Spektakle powinny mieć dwie godziny - tłumaczy nam Olya, kiedy trochę psioczymy na to, że niektóre z przedstawień mogłyby być krótsze, jak "Pink Froyd" czy farsa "Mon bebe or little tricks", która trwa i trwa, i mimo że salę zaczynają opuszczać widzowie, to na scenie pojawiają się wciąż nowe postacie. Świetna zabawa, ale naprawdę za długa i podobnie jest w przypadku kilku innych przedstawień. Olya wyjaśnia, a Tatiana jej przytakuje: - Dla nas to normalne. Kiedy idziesz do teatru, właśnie tego się spodziewasz, tego oczekujesz.

- Przyznam się, że żaden ze spektakli nie powalił mnie na kolana - mówi Dorota. - Teatr dokumentalny - to celne określenie. Z naszą metaforą, filozoficzną myślą Szulca, staraliśmy się wołać o barwy, o formę, a oni chcą tutaj treści. Chcą krwi. Chcą wojny, bo to jedyna droga do wolności, o której marzą. Zastanawiałam się nad tym i sporo o tym rozmawialiśmy, co znaczy u nich stanąć przed publicznością i powiedzieć: jestem gejem, jestem Rosjaninem, chcę być tym, kim chcę, mówić jakim chcę językiem, wybierać jak ma na imię Bóg, w którego wierzę, i mówić to, co czuję. Dla nas to już normalne, my już to przepracowaliśmy, ale kiedy siedzisz tu, patrzysz na ten przeciągający się poród i słuchasz, to zdajesz sobie sprawę z tego, czego jesteś świadkiem. Przed jakim przeciwnikiem stoją ci młodzi ludzie. Co może stać się za chwilę. Że w świecie, w którym żyjemy, pełnym walki o pokój, o wolność, o zachowanie czystego środowiska, ratowanie każdego drzewa, godnego traktowania zwierząt, świecie szczęśliwych kur i ratowania potrąconych na ulicy psów - tutaj, w każdej chwili ktoś może po tej ulicy wlec cię jak psa i strzelać jak do tych kur. I nikt nie przyjdzie im z pomocą. Możemy tylko siedzieć przerażeni przed telewizorem. Patrząc na te spektakle, zdając sobie z tego sprawę, naprawdę masz ciary... Nasz spektakl mimo wszystko był akcentem, pocztówką z Polski, że pogoda ładna, że dobrze się śpi, że okolica cicha i spokojna...

Nie ma ciepłej wody, ale jest Wi-Fi

Łuck ma niemal taką populację jak Radom, stąd pokusa, by go porównywać z naszym miastem, tylko - nie bardzo się da. Jadąc od granicy, nabieramy wrażenia, że Ukraina to kraj kontrastów. Ale dla nas. Kiedy pytamy o nasze asystentki, trochę nie wiedzą, o co nam chodzi. My widzimy z jednej strony nieprawdopodobny rozmach, a z drugiej - jest jak jest. Niby wszystko w porządku, a jednak coś tu nie gra. Nigdzie nie ma ciepłej wody, ale wszędzie jest Wi-Fi. Ale co można napisać o Ukrainie, czego by już ktoś nie napisał? W Polsce pisanie o Ukrainie to już właściwie gatunek literacki i nawet my mamy w nim swoich bohaterów, czy to Pestkę, czy Szczerka. - Łuck mi się widzi w swoim rozwleczeniu jak zbyt mocno rozwałkowane ciasto na makaron - mówi Dorota. - Z jednej strony dziwny spokój, porządek, poprawność. Ale to wszystko jakby tylko na wierzchu, tak jakby pod skórą tego miasta ukryte było to drugie, prawdziwsze, z wojną, z wódką, z głośnymi rozmowami, śpiewem przy stołach, awanturą. Schody do tego świata były starannie ukryte. A jednak nas tam zaprowadzono, przez teatralne deski, za teatralną kurtynę.

- Wyjechać na Ukrainę to jedno, a zobaczyć teatr na Ukrainie to zupełnie co innego - tłumaczy Marcin. - W kilka dni dowiedziałem się o ludziach i ich kraju więcej niż kto inny przez kilka tygodni, a nawet miesięcy. Młodzi aktorzy mówią bowiem wprost, nazywają rzeczy po imieniu, mówią bez nadmiernego patetyzmu, politycznej poprawności, dotykają trudnych tematów Majdanu, homoseksualizmu, religii na tle toczącej się wojny. Z drugiej strony gdzieś na ulicy czuje się w powietrzu, że na okrzyk "chwała bohaterom" wszyscy zatrzymają się i jednym głosem zakrzykną "sława Ukrainie". Ale w kraju ogarniętym wojną ludzie nadal chcą się śmiać, bawić, chodzić na rockowe koncerty i pić piwo w klimatycznych knajpach. Chcą normalności, Europy. Normalności, której my w Polsce nie dostrzegamy, my tęsknimy za Europą jeszcze lepszą, tylko dlaczego?

Za kurtyną miasta

Urywamy się z festiwalu, aby zobaczyć miasto. Zaczynamy od kamiennego zegara słonecznego, który stoi schowany w cieniu przy głównej alei Łucka i nigdy nie pokazuje żadnej godziny. Nieco dalej, u stóp postumentu z Tarasem Szewczenką zaczyna się park, który ciągnie się od głównej arterii miasta do podzamcza i przedmieść. Docieramy po sam kres, gdzie dalej już tylko wieś na horyzoncie i idziemy wzdłuż rzeki Styr ścieżką pośród krzewów. Wychodzimy na uliczkę pod zamkiem Lubarta, między małymi domkami z hodowlą kur i stamtąd odbijamy na targowisko.

Bazar jak bazar, tyle że jak wszystko po tej stronie granicy, ogromny. Czuję ten sam klimat co na wszystkich moich ulubionych bazarach. Wojciech prowadzi nas jednak dalej w głąb, do wejścia w zadaszone hale. Pierwsza - z nabiałami, obezwładnia zapachem, w pierwszym momencie zwala z nóg, ale da się wytrzymać, to jeszcze nic.

- Chodź, chodź, musisz to zobaczyć - nalega Wojtek i ciągnie dalej, na halę z mięsem. I ma rację, to trzeba zobaczyć. Sterty, dosłownie sterty mięsa leżą na stołach na starych gazetach. Z haków zwisają świńskie łby, podroby, flaki. W pniakach tkwią brudne siekiery. Co upadnie na ziemię, poniewiera się między buciorami sprzedawców. Chcesz rozciętego królika, masz rozciętego królika, chcesz świński ogon, masz ogon, konie, świnie i krowy w mniejszych lub większych kawałkach i jeśli tylko sobie życzysz, znajdzie się gazeta, w którą dostaniesz zapakowane mięcho. Hala jest brudna i śmierdząca, i ponura tak, że można by w niej kręcić filmy gore.

- Jeśliby ktoś chciał szybko przejść na wegetarianizm, to wystarczyłoby go przyprowadzić tutaj - trafnie podsumowuje Marcin.

Nie wiem, czy znalazłby się tak popaprany przewodnik, żeby z tej ogromnej rzeźni zaprowadzić nas do cerkwi, ale tak właśnie robimy. Nie mogliśmy lepiej trafić. W soborze Świętej Trójcy trwa właśnie ceremonia zaślubin. Batiuszka pyta narzeczonych, czy ich decyzja jest świadoma i wolna. Świadkowie trzymają nad ich głowami korony. Batiuszka czyta fragmenty kazania o weselu w Kanie Galilejskiej. Stoimy w bocznej nawie zasłuchani w śpiew chóru i dopiero po chwili spostrzegam, że obok mnie stoi starsza babinka z zapaloną świeczką, jedną z setki świeczek, które ustawiają przy ścianie, pod tablicą ku pamięci bohaterów "niebiańskiej sotni".

Ich bohaterowie są tak młodzi. Religijność i nacjonalizm, silnie odczuwalne tutaj, jedno i drugie robi duże wrażenie. Ale czas nas goni i czego można więcej chcieć od podróży? Co można poznać, kiedy masz pod ręką ledwie trzy czy cztery dni ze swojego życia, a tachometr dokładnie wylicza, ile czasu zajmie ci podróż do domu? Drobne smaki. Pyszne smaki. Każdy barszcz na Ukrainie siłą rzeczy jest ukraiński, ale barszcz ukraiński tam - to poezja. Pielmieni i solanka - to samo, poezja. Naszym ulubionym miejscem na te trzy dni staje się knajpka Flirt na ulicy Szopena. Tam sprawdzamy, czy to, cośmy słyszeli przed wyjazdem o specjałach ukraińskiej kuchni, to prawda.

- To nie flirt, to orgazm - nasz pastor porywa się na tłusty kulinarny komentarz. Nie obchodzi nas już, do czego ten chleb. Dają, widać muszą, nam chleb do pierogów czy ziemniaków niepotrzebny. A tu chleb - do wszystkiego.

W nocy wracamy przez deptak. Chcemy go zobaczyć - sobota, noc, a to taka nasza Piotrkowska. Tyle że - w zupełnych ciemnościach. Tyle iluminacji, ale żadna nie świeci. I tylko witryny sklepowe nas prowadzą w stronę hotelu, w którym mieszkamy.

Przy okazji festiwalu poznajemy konsula RP w Łucku Krzysztofa Sawickiego, bez wątpienia postać nietuzinkową, barwną, z jednej strony - sybaryta i miłośnik grubego dowcipu, z drugiej - erudyta, poeta, intelektualista, gawędziarz, organizator festiwali jazzowych. A do tego - no cóż, zdaje się być kuty na cztery nogi i pewnie z niejednego pieca chleb jadł.

"Majdan", do którego nas zaprasza po spektaklu, kiedy emocje wciąż buzują i nie gasną, to trzypoziomowy lokal z parterem w stylu rock & beer, muzyką na żywo i tańcem. My zajmujemy miejsce na piętrze, odcięci od hałasu. Konsul trochę opowiada nam o polityce Ruskich, ale więcej o ludziach i o pieniądzach, o samym mieście. Wódka na dzwonek i patera z żeberkami w marynacie miodowo-czosnkowej, choćby dla tego warto było przyjechać na ten weekend do Łucka. Wódka jest zimna, żeberka znakomite. Kapela na dole rżnie "Whole lotta love" Zeppelinów. - Tylko nie przechodźcie na drugą stronę - ostrzega konsul - bo tam burdel.

Darek jeszcze długo w noc nie dowierza: jak to możliwe, że my, z Resursy, z Radomia - tak z konsulem? Wzruszam ramionami.

- Konsul jak konsul - mówię. - Tyle że nie pod wulkanem, a pod ikoną, pod wołyńską ikoną.

Wot, Radom

Gdyby jakiś prawdziwie zdolny pisarz poświęcił rok, nawet dwa, na to, żeby poznać i opisać życie w strefie przygranicznej, powstałaby z tego znakomita powieść. Planeta samochodowej blachy i tapicery, benzyny, ropy i gazu, i zakupów w strefie bezcłowej. Szemrane interesy. Koczownicy. Autobusy napakowane Ukraińcami. Piękne ukraińskie celniczki. Lara Croft z dorohuskiej straży granicznej. Kowboje z polskiej straży granicznej. Wschód słońca na granicy. Czas, który nie ma znaczenia.

Wreszcie jedziemy. Sto kilometrów dalej i proszę, MacDonald's mówi do mnie - witaj w domu!, a ja myślę: niestety... Wolałbym, żeby mnie witało ciepłe łóżko i rozespana żona, a nie Big Mac z frytkami.

Ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze zdjęcia i pozdrowienia od i dla dziewczyn z Łucka. Natalia spaceruje po łuckim deptaku w koszulce z logo Teatru Resursa, Nastka jest w drodze do Iwonicza, wszyscy na Facebooku, my coraz bliżej, Zwoleń, Małęczyn, potem rogatki Słowackiego i już, wot, Radom.

Opowiadam aktorom anegdotę o parze młodych Białorusinów, z którymi wracałem pociągiem z nocnej zmiany z Warszawy. Dziewczyna miała katar, a chłopak wyglądał na niewyspanego, jak wszyscy w tym wagonie, wszystkie te sprzątaczki, pielęgniarki i ochroniarze. Kiedy przez okno zobaczyliśmy krzyż nad szpitalem na Józefowie, kominy i pierwsze bloki, chłopak trącił drzemiącą dziewczynę. Akurat nie było na co patrzeć, bloki Michałowa i bloki Gołębiowa, garaże upstrzone graffiti i dzikie łąki przy torach, ale oni patrzyli na to z wyraźną fascynacją. A kiedy mijaliśmy kościół, który moje dzieciaki wzięły kiedyś z okna w bloku za statek piracki, chłopak pokiwał głową i odezwał się do swojej dziewczyny ze szczególnym podziwem i tym swoim zaśpiewem w głosie: wot, Radom...

I teraz sami także, na rondzie skaryszewskim i chwilę dalej, mijając kościół Najświętszego Serca Jezusowego i wiadukt, i nasz park, skromny park Kościuszki, powtarzamy:

- Wot, Radom... o

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji