Artykuły

Powinowactwo z wyboru

"Stara, dawno przegrana końcówka, skończyć z tym, nie przegrywać już dłużej"... Wiele czasu upłynie, zanim zrozumiem te słowa. Na razie odkrywam świat, do którego należą, to znaczy czytam po polsku sztuki autora "Godota" w starych numerach "Dialogu". I to od tego właśnie zaczyna się to główne w moim życiu "powinowactwo z wyboru" - pisze Antoni Libera w Rzeczpospolitej.

Jeśli słyszy się czasem lub czyta w opowieściach, że książka - czyjeś słowo, wizja zaklęta w języku - potrafi kogoś odmienić, wpłynąć na czyjeś życie, i to do tego stopnia, że staje się on kimś innym albo pojmuje sam siebie, to wolno mi powiedzieć, że nie są to czcze legendy, lecz że istotnie tak bywa. Bo ta lektura, doprawdy, działa niemal fizycznie. Czuję się w jej wyniku jak zahipnotyzowany. Snuję się godzinami w listopadowej aurze po zasypanych liśćmi uliczkach Żoliborza, przeżuwając bez końca pewne obrazy i zdania, w których jest jakiś czar - posępny, urzekający.

Na przykład świat przedstawiony w słuchowisku "Popioły". Zgorzkniały, kostyczny Henry, mężczyzna w średnim wieku, sam na wybrzeżu morza, w poszumie fal i wiatru, rozmawiający z sobą albo z duchami zmarłych, swojego ojca i Ady, kobiety, z którą miał córkę. Przychodzący w to miejsce, aby wspominać przeszłość. Bo tam, w pobliżu morza, łatwiej cofać się w czasie; bo morze, "choć odbiera, to jednak i daje pamięć". I jego szczególny lęk: przed pustką, która wsysa. I forma obrony przed nią: wymyślanie historii. (...)

Albo przypadek Krappa, dumnego maksymalisty, który zbrzydzony życiem - wszechobecnym chaosem i nieustanną ułudą - zbuntował się przeciw niemu i wyrzekł prawie wszystkiego, by w ciszy i samotności drążyć samego siebie i dotrzeć w ten sposób do czegoś, co byłoby wreszcie trwałe, niepodważalne, pewne - do rdzenia egzystencji, twardej pestki istnienia - i by ją z siebie wydobyć w postaci dzieła sztuki. I jego sromotna porażka - fiasko zuchwałej próby. Poruszająca wizja samotnego człowieka, który co rok, niezmiennie, w rocznicę swoich urodzin ocenia miniony czas, a rezultat bilansu, w formie głośnego wyznania, nagrywa na magnetofon (...)

No i wreszcie "Końcówka", a raczej głównie ona, bo spośród tych wszystkich tekstów fascynująca najbardziej. Już samo miejsce akcji poraża posępnym czarem. To dziwne pomieszczenie: surowe "wnętrze bez mebli" w słabym "szarawym" świetle. Ni to warownia, ni schron. Z dwoma małymi oknami (jakby oczodołami, widzianymi jednakże nie z zewnątrz, lecz... z głębi czaszki), z których lewe wychodzi na ołowiane morze, a prawe na pusty ląd. I to, co się w tym pokoju... w tej przestrzeni znajduje: przykryte prześcieradłami - jakby w nieczynnym muzeum lub opuszczonym domostwie - pojemniki na śmieci i fotel na małych kółkach.

No i te cztery postaci, które się ukazują, kolejno, z biegiem akcji: chudy służący Clov; kaleki, ślepy Hamm w starym szlafroku, mycce i w ciemnych okularach; i jego kalecy rodzice tkwiący w kubłach na śmieci.

I dalej: co wynika z dialogów między nimi, z wykonywanych czynności i wzajemnych reakcji. Wizja odległej przeszłości, gdy wszystko było inne: oni sami i świat, który zamieszkiwali; gdy byli sprawni i żyli - swobodnie, w otwartej przestrzeni, w słońcu, pośród natury, a nie zamknięci w schronie. I widmo zagadkowej, niejasnej katastrofy, która doprowadziła do obecnego stanu; katastrofy na miarę katastrofy kosmicznej, takiej, po której życie zamiera na tysiąclecia lub "schodzi do podziemia", by się dopiero z czasem - po opadnięciu pyłu - odrodzić w innej postaci. I jak wygląda to życie toczące się tam od lat, od bardzo wielu lat. Jego rytm, treść i formy. Pobudka po południu, sprawdzanie "status quo" (czy nic się nie zmieniło), drwiny z losu, bluźnierstwa, codzienne rytuały z seansem kreacji na czele (wymyślanie przez Hamma dalszego ciągu historii, którą układa od lat, z nim samym w roli głównej). I tym podobne zajęcia. Jałowe zagłuszanie czy zapełnianie pustki w obliczu... braku końca, niemożności skończenia. "Koniec jest już w początku, a jednak brnie się dalej". Wszystko niby jest "trupie", a jednak nieskończone, albowiem skończyć... nie można.

Poruszająca coda przedstawionego dnia - dnia, w którym po długim czasie monotonnej rutyny coś się wreszcie zmieniło: jedyna kobieta (matka) przestała reagować, skończyły się środki nasenne, Clov postanowił odejść, układana historia znalazła ostatnie zdanie. Zdany wyłącznie na siebie, zniedołężniały Hamm wyzbywa się bosaka, atrapy psa i gwizdka. Nie będą mu już potrzebne. "Jeśli gra się to tak, grajmy to tak..." i kropka. Przykrywa twarz "starą chustą" i zastyga w bezruchu. Zapada w sen. Inny sen. Sen na jawie. Bez snów.

Tak, te wszystkie scenerie, sytuacje, "zaklęcia", chociaż fantazmatyczne i jakoś abstrakcyjne, z nadzwyczajną celnością oddają różne natręctwa, doświadczenia i myśli, które mnie niepokoją od wczesnego dzieciństwa.

Na przykład wybrzeże morskie - i w ogóle samo morze - jako miejsce czy przestrzeń szczególnej iluminacji. Wtajemniczenie związane z letnimi wakacjami spędzanymi rokrocznie nad posępnym Bałtykiem.

Długie, samotne spacery szeroką, białą plażą ciągnącą się w nieskończoność wzdłuż granatowej toni. Bezkresna perspektywa, bladoniebieska mgiełka, porosłe trzciną wydmy i wystające z piasku, odarte z kory gałęzie - jakby resztki szkieletów prehistorycznych zwierząt. I pustka, żywego ducha. Jedynie szum fal i wiatru, i chrzęst kamyków lub piasku pod podeszwą sandałów. I nagle w tych warunkach, w obliczu ogromu wszystkiego - masy piasku i wody, odległości, przestrzeni - epifania ułudy lub przynajmniej względności tego, co jest... co widać. Przemożna intuicja, że jest to iluzja, fantom, powstałe - no właśnie, gdzie? Bo powiedzieć, że w głowie, to popaść w błędne koło. Bo głowa, czyli to, co się w niej kryje i dzieje (co mówią o tym badania), to taka sama idea jak reszta tej całej "jawy"; bo powzięta tak samo - za pośrednictwem zmysłów. A zatem "gdzieś" nie w sensie przestrzeni trójwymiarowej. W głowie, lecz w innym wymiarze: "poniżej" szarych komórek, "poniżej" biochemii, "poniżej" nawet molekuł i cząstek elementarnych. Ale na tym nie koniec. Bo gdziekolwiek tkwi źródło takiego obrazu świata, to przecież jeszcze ważniejsza jest jego praprzyczyna. Dlaczego to, co jest - czymkolwiek jest i po co - jawi się, jak się jawi, właśnie tak, nie inaczej, w tak monstrualnej skali, dającej się w nieskończoność rozciągać albo dzielić? Co leży u podstaw tego albo co to oznacza? Co powoduje, że świat - majaczy sam o sobie? A skoro już majaczy, a to jest nieodparte (bo oto właśnie to robi: we mnie... przeze mnie... mną... tym, co nazywam sobą) i nie do powstrzymania (bo nie da się tego powstrzymać), to znaczy, że musi tak być, choćby nie miało trwać wiecznie. A więc jest w tym konieczność. Zresztą nie tylko w tym, czyli w zasadzie i formie owej pozornej jawności, lecz również w samym byciu, w samym fakcie istnienia, w niemożności nicości. "Wyjść" można tylko z formy, z substancji wyjścia nie ma. Nie ma, bo nie ma dokąd. Ponieważ nie ma granic. Przerażająca myśl, od której niedobrze się robi. Tak że się mimowolnie zaczyna do siebie mówić; cokolwiek, choćby i nawet te obłędne rojenia. Bo głośna artykulacja uśmierza czy tłumi lęk; bo język oswaja koszmar, uczłowiecza nieludzkie. Może świat śni o sobie z podobnego powodu - nie mogąc znieść jawy nocy, bezgranicznej ciemności?

Lub całkiem inny krąg spraw, z innego rejestru doświadczeń. Fascynacja ascezą, minimalizmem potrzeb i dyscypliną wewnętrzną. Zrodzona z niezliczonych przekazów o życiu w nędzy (w getcie, ukryciu, obozie) i z własnych obserwacji zarówno samego ubóstwa, jak i dewiacji psychicznych będących jego skutkiem.

Cała galeria postaci żyjących jak Krapp - "w norze". Rzecz jasna, nie z wyboru, nie w wyniku decyzji, aby się ograniczyć i odciąć od zgiełku świata, lecz z banalnej przyczyny utraty całego majątku i braku możliwości, aby go odbudować. Ale nieraz już także wskutek przyzwyczajenia, ba, z niezdolności powrotu do wyższego standardu.

Na przykład stary S., który za okupacji stracił całą rodzinę, mieszkający przez lata, do końca siódmej dekady, w kawalerce bez kuchni na piątym piętrze bez windy. Jego tryb życia, zwyczaje i szokujące manie. Przechowywanie żywności - głównie cukru, herbaty, makaronu i soli - w pudełkach po czymś z UNRRY, zachowanych z okresu powojennej pomocy ze strony aliantów zachodnich, z okresu tak zwanych zrzutów. Chorobliwa oszczędność - na wszystkim: prądzie, gazie, na mydle i na zapałkach; a także na papierze: niewyrzucanie do śmieci nawet zużytych kopert, nie mówiąc o arkuszach papieru do pakowania i kartkach zapisanych jedynie z jednej strony. I prowadzona na nich szaleńcza buchalteria. Nie tylko pedantyczne spisy czy listy wydatków i gromadzone rachunki, lecz również zdumiewające i często enigmatyczne zestawienia wydarzeń, przeżyć, adresów i nazwisk, dokonywane jakby w maniakalnym dążeniu podsumowania życia w ujęciu statystycznym. Notesy, kalendarzyki, stosy makulatury - cała ta rupieciarnia, którą poznałem bliżej przy likwidacji tej "dziupli", gdy nagle zmarł ów... "ptak-wdowiec".

Albo woźny Wincenty ze szkoły podstawowej, do której uczęszczałem, przezywany Chomikiem. Maleńki człowieczek z bródką, który przez wiele lat mieszkał - jako jedyny - w zburzonym domu w Warszawie i nie chciał się stamtąd ruszyć, kiedy dyrekcja szkoły, przejęta jego losem, załatwiła mu lokum w solidnej kamienicy, gdzie były wszelkie wygody. Pamiętna przeprowadzka, w której braliśmy udział - uczniowie piątej klasy pod wodzą i nadzorem nauczyciela wuefu. Niesamowita rudera otoczona parkanem, do której - z braku schodów - wchodziło się po drabinie. No i to dormitorium, które tam sobie urządził! Posłanie na podłodze, kuchenny stół, taborety i stara, żelazna "koza" z rurą wchodzącą w sufit. Jedno, wysokie okno, dające słabe światło i kilka lamp naftowych stojących tu i ówdzie. Za przepierzeniem "łazienka": emaliowana miska na metalowym stelażu, żeliwny zlew bez kranu, kubełki z wodą, dzbanek, a w rogu kibel "na stopy". I rzucające się w oczy w tych spartańskich warunkach prostokątne lusterko zawieszone na ścianie (niezbędne do golenia? do przycinania bródki?). Właściwie nie było tam rzeczy, które by warto zabierać, ale dla dobra sprawy, to znaczy, by Chomikowi nie zrobiło się przykro, a zwłaszcza, by w nagłym odruchu nie odwołał decyzji powziętej z takim trudem po wielomiesięcznym oporze, wynosiliśmy wszystko, a raczej spuszczali na linie zawieszonej na bloku (co było, nawiasem mówiąc, doskonałą zabawą). Problem był tylko z "kozą". Ciężka i nieporęczna, nie dawała się podnieść, a nawet ruszyć z miejsca. Wreszcie pan od wuefu zdołał przekonać Chomika, że "koza" w nowym mieszkaniu nie będzie mu już potrzebna, bo przecież ma tam wszystko, centralne ogrzewanie i kuchenkę gazową, i oczywiście prąd, co daje mu dodatkowo możliwość korzystania z piecyka elektrycznego i grzałki do gotowania. "Koza" więc w końcu została. Widzieliśmy jednak, że Chomik, choć niby uznał rację nauczyciela wuefu, w głębi duszy był smutny wskutek tego rozstania. Najbardziej intrygujące było jednakże zdanie, jakim skwitował słowa naszego nauczyciela, którymi ten go pocieszał w drodze do nowego mieszkania. Otóż na długi wywód o niezliczonych zaletach współczesnej cywilizacji, która uskrzydla człowieka i wynosi na szczyty, odpowiedział on krótko: "Tylko na dnie jest się wolnym".

Ijeszcze inna sfera doświadczeń i pasji umysłu: szachy - jako odskocznia do tajemnicy liczb, teorii kombinacji i prawdopodobieństwa, a przy tym jako model czy metafora świata. Małe laboratorium wolności i konieczności, a także kontradykcji pomiędzy skończonością a niepoliczalnością.

Niezapomniane treningi w klubie szachowym Marymont. Instruktor Wiarołomski (zdeklasowany ziemianin w wytartym garniturze, lecz zawsze w szykownej muszce) i jego pokazy gry dla grupy początkujących, z reguły przerywane barwnymi komentarzami i gawędami, jak mawiał, "ogólnokształcącymi" - z nieśmiertelnym numerem popisowym na czele, mającym na celu wykazać młodocianym adeptom, jaka głębia się kryje "w tej niewinnej zabawie".

Była to opowiastka o legendarnym mędrcu, który wedle tradycji miał wymyślić grę w szachy. Otóż, gdy szczodry władca (hinduski maharadża), uznawszy wynalazek za istną perłę rozrywki, chciał wynagrodzić mędrca złotem i brylantami, ten podziękował za nie i rzekł, że się zadowoli zbiorem ziaren pszenicy, jaki powstanie w wyniku składania ich na planszy, tak by na pierwszym polu znalazło się jedno ziarno, a na każdym następnym - zawsze dwa razy więcej. Zdumiony takim życzeniem, naiwny maharadża (niebiegły w matematyce) zrazu nalegał na mędrca, aby dał pokój żartom, lecz w końcu uznał go za niespełna rozumu i polecił podwładnym wypełnić jego wolę. Zaspokajanie jej szło w miarę sprawnie i szybko do dziesiątego pola, kiedy to liczba ziaren wyniosła 512, a w sumie osiągnęła 1023. Od tej chwili liczenie zaczęło się strasznie dłużyć, nie mówiąc o tym, że ziarna już dawno przestały się mieścić na polach szachownicy, a nawet na niej samej. Wreszcie, bodaj przy polu dwudziestym pierwszym czy drugim, gdy liczba kolejnej porcji wyniosła ponad milion, przerwano operację i dano za wygraną. Chociaż nie całkowicie, bo prowadzono ją dalej, tyle że już umownie, wyliczając jedynie, ile dałby ten postęp, gdyby się uwzględniło 64 pola. Okazało się wkrótce, że byłaby to liczba, na którą nie ma nazwy. Następnie ustalono, że na centymetr sześcienny wchodzi 20 ziaren, i przeliczono tę wielkość na metry i kilogramy. Wyszło, że jest to zbiór przekraczający znacznie plony całej planety.

- Można by go uzyskać - instruktor Wiarołomski z właściwą mu skłonnością do zadziwiania słuchaczy puentował swoją przypowieść - jedynie pod warunkiem obsiania całej Ziemi, i to po osuszeniu oceanów i mórz, zniwelowaniu gór, wykarczowaniu lasów i użyźnieniu pustyń, i oczywiście tylko gdyby na całym globie panował taki sam klimat, zapewniający urodzaj, bo przecież ani w tropiku, ani na obu biegunach pszenica nie wyrośnie... Tak więc sami widzicie, jaką potęgą są szachy!

Choć teza ta nie miała w wywodzie instruktora przesłanek dostatecznych, nie sposób było jednak nie uznać jej za słuszną. Szachy i bez tej reklamy jawiły się umysłowi jako coś otchłannego - jako magiczna próbka samej rzeczywistości, pozwalająca dojrzeć jej piętrową naturę, jej niebywale złożony mechanizm stawania się, jej ogrom i niewspółmierność wobec narzędzi poznania. Coraz lepsza znajomość debiutów i końcówek, wariantów różnych partii, forteli i pułapek, prowadziła do pytań ogólniejszej natury. O sens determinizmu, o jego prawomocność. Od kiedy wynik gry jest przesądzony bezwzględnie? Teoretycznie, rzecz jasna, dla gracza idealnego. Od błędu popełnionego przez jedną ze stron w debiucie? A może jeszcze wcześniej - wraz z pierwszym posunięciem? Może z dwudziestu otwarć, teoretycznie możliwych, tylko jedno jest dobre, gwarantujące wygraną, a wszystkie inne - "zgubne"? Tyle że jeszcze nikt nie zdołał tego dowieść. A może wynik w ogóle przesądzony jest z góry, już w samym punkcie wyjścia? Może szachy to gra, której wygrać nie sposób, ponieważ matematycznie skazana jest na remis, lub którą może wygrać tylko jedna ze stron wskutek pierwszeństwa białych? Przecież akt rozpoczęcia, w dodatku w konfiguracji o symetrii "lustrzanej" (króle naprzeciw siebie, czyli w różnych pozycjach w stosunku do reszty pól), nie może być neutralny, to znaczy, nie mieć wpływu na rozwój dalszej akcji. A skoro niechybnie go ma, to czy możliwe jest, by nie był to wpływ bezwzględny? Inaczej mówiąc, czy szachy to gra w swej podstawie uczciwa? Dająca obu stronom faktycznie równe szanse? Czy też niesprawiedliwa, bo z przesądzonym wynikiem, a rację bytu czerpiąca jedynie z głupoty człowieka, z wątłości jego umysłu - z tego, że ilość wariantów jest dlań niepoliczalna? (...)

Patrząc na szachownicę i ustawione na niej w wyjściowym szyku dwie armie, i wierząc, że istnieje rozgrywka idealna, to znaczy, jeden jedyny ciąg optymalnych posunięć, wiodący nieodwołalnie do jednej jedynej puenty, która w sposób konieczny wynika z reguł gry, przypisywałem figurom status istot świadomych swojego przeznaczenia. Każda z trzydziestu dwóch bierek "znała" swe posunięcia w odpowiednim porządku i doskonale "wiedziała", do czego one prowadzą. A zatem z ich perspektywy nie było żadnej gry, żadnego zmagania się, był jedynie cykl ruchów wymagający czasu. Dla figur - istot szachowych - była to oczywistość, taka jak, dajmy na to, najkrótsza droga spadania kamienia czy jabłka na ziemię. Natomiast wszelkie partie rozgrywane przez ludzi, nawet przez arcymistrzów, jako odbiegające od owego schematu, były tyleż absurdem, co niewymowną nudą.

Wyobrażałem sobie, że szachy dowodzone przez bliźnich swojego twórcy, a nawet przez niego samego, legendarnego mędrca, poddają się tej władzy z politowaniem lub drwiną. Bo wszystko prócz najwyżej kilku pierwszych posunięć, i to wykonywanych pewnie niezmiernie rzadko, było lawiną błędów, drogą w ślepy zaułek, choćby i wieńczył ją tryumf - zdobycie przewagi i mat. Odnoszone przez graczy takie czy inne zwycięstwa (efektowne, banalne, wymęczone, "na czas") z punktu widzenia szachów były iluzoryczne - pozorne, nieprawomocne - bo zawsze wynikały z odstępstwa od ideału. Martwe, nieczułe szachy lekceważyły ludzi, miały ich za fuszerów. Niepoprawnych fuszerów.

Ta dziecinna fantazja wiodła ku innym - groźniejszym. Może tak jak z szachami i nieszczęsnymi graczami jest ze światem i ludźmi? Może całe istnienie to właśnie taka gra, grająca sama ze sobą ów idealny wariant, a człowiek, wplątany w nią, to godny pożałowania, tragikomiczny fuszer? Świat toczy się swoim torem, spełnia pisany mu los - jak ów kamień, co spada najkrótszą drogą na ziemię - a człowiek, nie mając pojęcia, do czego to wszystko zmierza, sądząc jednak, że wie, przynajmniej w przybliżeniu, nadaje temu jakiś iluzoryczny sens i postępuje w ślad za nim. Odprawia te wszystkie swoje misteria i rytuały i ma głębokie poczucie, że wpływa na rzeczywistość, a siebie samego - zbawia. Tymczasem cały ten tumult to żadne celowe działanie, lecz wyłącznie przejaw nadrzędnej akcji, procesu zachodzącego w innym, "wyższym" wymiarze. Albo "produkt uboczny", przypadkowa hybryda. Wspomnienie butelki po mleku z pozostawioną w niej wodą, w której z resztek bakterii wylęgła się cała kultura. Woda, zrazu przejrzysta, stała się zielonkawa; nieomal gołym okiem widać było mikroby. Rozpleniające się życie, coraz bujniejsze i barwne. I to, co z niego zostało po powrocie z wakacji. Bury osad na szkle: na dnie i ścianie wewnętrznej. Brud po rzeczywistości, która... wyparowała. Której wyparowanie było jej przeznaczeniem. I która tylko przypadkiem - "mimowolnie", "bezwiednie" - pozwoliła na chwilę zaistnieć planktonowi.

Lecz może jest jeszcze inaczej i - bardziej niepokojąco? Może świat jednak nie zna własnego rozwiązania, owej jedynie słusznej czy idealnej "partii" prowadzącej do "zera", cokolwiek by ono znaczyło, i dzieli pod tym względem los wynalazcy szachów w stosunku do jego dzieła, to znaczy, jest... bezradny i tylko po omacku uparcie poszukuje optymalnego wariantu, który by zamknął sprawę? Uparcie i w końcu skutecznie, chociażby po eonach? Czy jednak nieskutecznie, a zatem w nieskończoność? I co właściwie jest lepsze z punktu widzenia człowieka jako pionka w tej grze? Odkrycie rozwiązania? Czy wiekuista próba? Bo przecież rozwiązanie - to byłoby... "Endlösung", czyli nie rozstrzygnięcie takiej lub innej partii, lecz w ogóle koniec gry, zamknięcie jej jako takiej, jako zgranej do reszty, rozpracowanej, zużytej. A znowu wieczna próba to nieustanna walka uwieńczona porażką, to wiekuista przegrana. A zatem, parafrazując słynny monolog Hamleta: grać i wiecznie przegrywać, nie znając rozwiązania? Czy poznać je, lecz przez to, unieważniając grę, w ogóle przestać grać?

Oczywiście, pan Arnold, cytując po francusku ów słynny passus z "Końcówki" (o tym, by przestać przegrywać przez zaniechanie gry), miał co innego na myśli niż abstrakcyjne koncepty właściwe eschatologii, we mnie jednak to zdanie, jak zresztą cała sztuka, ożywia właśnie takie, a nie inne pytania i tak, a nie inaczej działa na wyobraźnię.

Choć sceny i kwestie postaci w większości są prozaiczne - mówią o rzeczach najprostszych, o głodzie, lęku, cierpieniu, o pospolitych czynnościach - wzbudzają jednak skojarzenia i myśli dalekie od "realizmu", od spraw powszednich, "ludzkich". Spoza tego kostiumu - obrazów, słów, dialogów - przebija inny świat, świat rzeczy ostatecznych. Zagadka czasu, wieczności, sensu życia na ziemi. Najgłębsze, najdonioślejsze pytania metafizyczne. Stawiane jakby od nowa, jakby w wyniku zwątpienia we wszelkie odpowiedzi, które tworzyły dotychczas dach nad głową człowieka. Bóg nie istnieje. Umarł. Lub jeszcze się nie narodził. Życie na Ziemi to piekło, a nawet gorzej: przypadek. Bezsensowny incydent w zapadłej dziurze kosmosu. Upośledzony byt z góry skazany na fiasko. Na wypalenie się, zgon i powrót do nicości. Zarówno jako jednostka, jak i cały gatunek. Który albo się zmienia, ewoluując w inny, albo po prostu ginie. Jak zresztą wszystko, co żyje. I nie tylko co żyje. Co się uważa za martwe. Bo co jest martwe naprawdę? A więc także przedmioty - kamienie, woda, powietrze. Gwiazdy, układy słoneczne, mgławice i galaktyki. Bo wszystko jest śmiertelne. Wszystko jest... "mortuis".

Ale dopóki trwa, nieustannie pulsuje - bólem i przerażeniem, i mdlącym pytaniem "dlaczego?". "Mogłoby być wiecznie ciemno", jak mówi prostoduszna Winnie w "Szczęśliwych dniach", zakopana po szyję w spalonej słońcem ziemi, "czarna noc w nieskończoność". A jednak nie jest. Dlaczego? "Mogłoby być wiecznie zimno", ciągnie dalej w ten sposób, "wieczysty lód". A nie jest.

Dlaczego jest jasno i ciepło? Dlaczego jest w ogóle coś raczej niż nic? Niż nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji