Artykuły

Księga pustaka

"Opowieści z Księgi Dżungli" w reż. Arkadiusza Klucznika w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Maski jakby sypkie. Niczym stare tynki, co je starczy łokciem puknąć i cała cementowo-piaskowa otulina sunie w dół, odsłaniając sekrety wcale nie piękne. Rzecz jasna, mówiąc o tynkowej sypkości masek, nie sugeruję żadnej brzydoty. Broń Boże! W Grotesce z reguły - tak też i tym razem, w wyreżyserowanych przez Arkadiusza Klucznika "Opowieściach z Księgi Dżungli" Rudyarda Kiplinga - nie sposób wiele zarzucić scenicznym widokom, kształtom świata przedstawionego, miękkości świateł, sztucznym dymom i barwom.

Wielce smakowite są kolorystyczne intonacje widoków scenicznej dżungli. Całość - jak ciepła jesień. Wystarczy obejrzeć program przedstawienia - dużo spokojnych żółci; jeśli liść jakiś wciąż jest zielony, to zieleni się zielenią wyblakłą; wąż ma brązowe oko i język czerwony, ale nie wściekle czerwony; na samym dnie - dobre szarości, które nigdy nie staną się pełną demonów czernią. W dżungli na scenie Groteski jest jakoś tak, jakby nieustannie się zmierzchało, a noc nigdy nie chciała przyjść. Nie zatem, mówiąc o sypkości masek, sypkości całego świata przedstawionego - nie jakąś widokową tandetę mam na myśli. Mówiąc o sypkości masek, mówię o czymś, co nazwać trzeba - wątłością ich użycia.

Tym razem z plastyką w Grotesce jest tak, jak właśnie z tynkami, obok których człowiek przechodzi z największą ostrożnością, na palcach, prawie nie oddychając, trzymając się za łokcie i nawet kichnąć nie śmie, bo wie, że jak kichnie - tynk runie, a spod spodu wychynie jakaś smętna nędza. Tak, tym razem w Grotesce wszystkich tych masek, widoków, barw i świateł lepiej o nic nie pytać, zwłaszcza zbyt namiętnie nie pytać. Lepiej siedzieć cicho.

Lepiej milczeć, precz odrzucić wszelką dociekliwość, bo maski gotowe opaść i wtedy - jak spod starych tynków - wylezie fatalna cegła albo pustak. Raczej to drugie. Fatalny pustak braku opowieści. I właśnie to jest sednem wspomnianej wątłości użycia wszystkiego, co się na sceniczne "Opowieści z Księgi Dżungli" składa.

Oto mamy aktora w pięknej masce kulawego tygrysa Shere-khana, ale też za chwilę, gdy aktor intensywnie kuśtyka, pojawia się pytanie bez szans na odpowiedź, zagwozdka: no, dobrze, niech kuśtyka, jeśli musi, ale właściwie w jakiej sprawie on kuśtyka? Co? Owszem, jest cud maski szakala Tabaqui. Ale jest też kwestia prosta: co komu przychodzi po tym cudzie kształtu i barw nieomylnych? Hę?

I tak ze wszystkim. Jest czysty, wciąż innym kolorem świecący horyzont. Pantery skradają się fachowo. Stado wilków wciąż coś knuje. Niedźwiedź się kolebie, chyba w stronę miodu. Banda małp głupawo kica - i żadna nie wie, po jaką jasną cholerę. Niebywały wąż Kaa syczy w niepojętej gadziej sprawie. Jest wreszcie chłopiec Mowgli, co go dobra dżungla pochłonie i wychowa, i jest jego wiecznie rozpaczająca matka. Słowem - niby jest, co ma być, ale znikąd odpowiedzi na pytanie: po co? Na scenie jest, co ma być, ale i tak w sumie niczego nie ma, gdyż nie ma - opowieści.

Przyznam - zdumiewa mnie ten pustak. Zdumiewa mnie, gdyż o Kiplingu wszystko rzec można - że niepotrzebnie starał się być radością czytelników wiktoriańskiej literatury, że zbyt namiętnie opiewał piękno brytyjskiego imperium, że pisywał wierszyki tandetnie patriotyczne, że może nazbyt namiętnym pedagogiem i wychowawcą młodzieży starał się być w swej prozie - to i pewnie tysiąc podobnych niezręczności można mu wytknąć, ale one i tak nikną przy Kiplinga cesze pierwszej.

Sam Jorge Luis Borges sugerował, że Kipling to pisarz znamienity, jeden z najznamienitszych. Mówił wprost: "Osobiście nie wątpię, że był wybitny". Nie inaczej: Bóg dał Kiplingowi rzadki dar snucia baśni zawrotnych, konstruowania krystalicznych akapitów, wyciskania ze słów wszystkich czających się tam zapachów, barw, migotań i smaków. Oto jego cecha pierwsza: cud lepienia opowieści.

Jak więc to się stać mogło, że Arkadiusz Klucznik - od takiej a nie innej materii prozatorskiej wychodząc - pokazał w Grotesce dzieło, które w swych rytmach i "lekkością" swoją przypomina chłopa wlokącego wór pełen głazów? Jak się chłop zmacha - przystaje i dla kurażu odśpiewuje jakąś pioseneczkę. Jak to możliwe, że wychodząc od puchu fraz, reżyser dochodzi do mordęgi przedstawienia kapiącego niczym woda z kranu lekko zżartego rdzą?

Nie wiem. I wolę nie wiedzieć, tak jak wolałem w niedzielę rano o nic dzieła Klucznika nie pytać. Lepiej było siedzieć cicho. Siedziałem więc - a tam, na scenie, jakby kapanie mozolne, jakby benedyktyńskie wleczenie wora głazów, wszystko zaś okraszone odśpiewywaniem chyba dwudziestu nie wiadomo komu i na co potrzebnych songów. I tak to jakoś wieki całe - lazło sobie, lazło i lazło.

Zupełny brak opowieści - i stąd wątło użyte maski, barwy, kształty, widoki oraz światła. Piękno bez oparcia. Piękno ledwo trzymające się kupy. Ktoś kica i śpiewa, ktoś inny lezie i śpiewa, jeszcze ktoś inny gania i śpiewa. Po czym - powtarzają tę "trójpolówkę" reżyserską. Kicanie - śpiew, łażenie - śpiew, ganianie - śpiew. I znowu... Ty się modlisz o koniec, a tu końca nie widać. I modlisz się, by nie kichnąć, bo jak kichniesz - wszystko gotowe runąć niczym stare tynki po puknięciu łokciem. Jakoś się udało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji