Artykuły

Romuald Tesarowicz: Życie śpiewaka jest trochę jak bajka

Opera Paryska, mediolańska La Scala i wielkie pieniądze. Fatalni akompaniatorzy i dom, który stał się przekleństwem. Ten wielki bas swoją światową karierę rozpoczynał w Operze Śląskiej.

Nim Romuald Tesarowicz (ur. w 1952 r. w Zielonej Górze) trafił do bytomskiego teatru, przez osiem lat śpiewał w Centralnym Zespole Wojska Polskiego w Warszawie. Odszedł nie dlatego, że znudziło go ciągłe śpiewanie piosenek typu "Witaj, Zosieńko", lecz z powodu uciążliwej organizacji zespołu.

Przed przełożonymi trzeba się było tłumaczyć dosłownie ze wszystkiego. Poza tym chciał wziąć udział w Konkursie Wokalnym im. Adama Didura, który w 1979 r. organizowała właśnie Opera Śląska. Sukces otwierał drzwi do wielkiego świata.

- Odpadłem po drugim etapie, ale nie z winy tremy czy słabego głosu, lecz wskutek mojego zdeprymowania współpracą z kiepskim pianistą akompaniatorem - wspominał w zeszłym roku Tesarowicz.

Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że Operą Śląską kierował wtedy słynny Napoleon Siess. Potrafił wyznać się na ludzkim głosie, "rozpoznać talenty, będące najprawdziwszym darem od Boga" i "świetnie orientował się, jak postępować z młodymi śpiewakami". Dlatego zaprosił artystę do swojego gabinetu i powiedział, że chce go w swoim teatrze.

Zaczęło się śpiewanie: w "Strasznym dworze" Stanisława Moniuszki (2 czerwca 1981 r.), "Pajacach" Ruggiera Leoncavallo, "Lunatyczce" Vincenza Belliniego i "Trubadurze" Giuseppe Verdiego. Udział w tej ostatniej operze - wyreżyserowanej przez Marię Fołtyn (1981) - uznał za swój pełny, prawdziwy debiut. Później występował w Mozartowskim "Czarodziejskim flecie", który przygotowała Olga Lipińska, i katowickiej premierze Verdiowskiego "Nabucca" Lecha Hellwiga-Górzyńskiego.

Klasę potwierdził podczas drugiej edycji Konkursu Didura, zajmując drugie miejsce i zgarniając większość nagród specjalnych.

Jedną nogą w Metropolitan Opera

W Bytomiu spędził trzy sezony (1980-1983). Tutejszą scenę traktował jak kuźnię, z której w świat wychodzą prawdziwe talenty, takie jak np. Wiesław Ochman.

- Śpiewacy są wrażliwi na najmniejsze słowo, czyn. Ale trzeba być upartym, mówić to, co się czuje, czego się chce, unikać kompromisów. Inaczej jesteś uziemiony - wyjaśniał. Więc głośno mówił, czego chce, że ciągnie go do teatrów operowych w Łodzi, Warszawie, za granicą, co nie do końca podobało się Siessowi.

Jeszcze na początku lat 80. wziął udział w konkursie Voci Verdiane w Busseto. Zajął trzecie miejsce (dwóch pierwszych nie przyznano). A potem drugie (pierwszego nie przyznano) w Barcelonie w innym ważnym konkursie śpiewaczym. Najważniejsze jednak, że ten drugi sukces zaowocował telefonem od Tony'ego Russo, szefa agencji Columbia Artists Management Inc., który zaproponował Tesarowiczowi udział w przesłuchaniach do Metropolitan Opera w Nowym Jorku.

O występie w tym teatrze mówi się, że to operowy szczyt szczytów i że "śpiewać tam oznacza sławę i wielkie pieniądze". Mimo że przydzielili mu fatalnego akompaniatora, który "w pewnym momencie przestał grać, bo się pogubił", to i tak podpisał kontrakt z Columbią. Schody pojawiły się znowu, gdyż okazało się, że "agencja zablokowała go na rynku amerykańskim, uniemożliwiając występowanie". Tak bowiem skonstruowano umowę, że za udział w jakimkolwiek koncercie organizowanym przez inną agencję śpiewak musiałby płacić Columbii. Tesarowicz skomentował to krótko: - Cwane!

Dwiema nogami w Carnagie Hall

Wprawdzie w latach 80. nie zaśpiewał w MET, ale w nowojorskiej Carnagie Hall, uznawanej za jedną z najbardziej prestiżowych sal świata - tak. Wszystko za sprawą Krzysztofa Pendereckiego, dla którego Tesarowicz stał się nadwornym śpiewakiem. Penderecki na koncerty w USA zaprosił jeszcze wielkiego tenora Henryka Grychnika, związanego z Operą Śląską i Operą w Zurychu.

Grychnik: - Wylecieliśmy z Warszawy do Frankfurtu, stamtąd do Nowego Jorku. Następnego dnia samolotem do Waszyngtonu na próbę z chórem, potem do Stanford na próbę solistów i orkiestry. Następnie próba w Carnagie Hall, wieczorem - koncert, a następnego dnia - Boston.

Grychnik pamięta, jak ludzie w obu tych salach w największym skupieniu słuchają "Lacrimosy" Pendereckiego, jak wstają z miejsc, jak ocierają łzy wzruszenia.

- Z Romkiem jeździliśmy na wspólne koncerty także do Francji, Włoch, Hiszpanii, Niemiec - wtrąca tenor. - Ze swoją karierą poszedł w świat, zrobił wielkie nagrania. Zapamiętam go jako porządnego i uczciwego człowieka - kończy.

Z Domingo o pierogach

O Tesarowiczu było głośno w operowej Europie. Podczas włoskiego Concorso Internazionale Voci Verdiane wystąpił w mało znanych "Lombardczykach na pierwszej krucjacie" Verdiego. Wspominał potem, że to wtedy dowiedział się, co to belcanto na najwyższym poziomie, najlepsze frazowanie i jak brzmi język włoski.

Była też Opera Paryska, gdzie pracował m.in. z Lucianem Pavarottim i Plácidem Domingo. Ten pierwszy nie dowierzał, że Tesarowicz, perfekcyjnie władający włoskim, jest Polakiem. Drugi zaś pytał go o "najlepsze jedzenie w Polsce". - Oczywiście bigos i pierogi - odpowiadał radośnie polski śpiewak.

Była też współpraca z wielkim rosyjskim dyrygentem Mścisławem Rostropowiczem. Polak zapamiętał go jako wiecznie uśmiechniętego człowieka, który na próby przyprowadzał gromadę swoich jamników. Gdy pojawiały się pierwsze nutki muzyki, pieski natychmiast zaczynały wyć. To z Rostropowiczem polski bas współpracował w Waszyngtonie, przygotowując muzykę do filmu Andrzeja Żuławskiego "Borys Godunow". Tak samo jak przy płytowym nagraniu opery Siergieja Prokofiewa "Wojna i pokój", którą w 1986 r. wprowadziło francuskie Wydawnictwo Erato. W tamtych czasach cieszyło się ono prestiżem, a jego nagrania były dostępne wyłącznie za granicą; w Polsce - nie. Polak nagrywał też dla telewizji RAI, Deutsche Grammophon, CD Accord i DUX.

W La Scali atakują ważki

Wreszcie przyszedł czas na śpiewanie w mediolańskiej La Scali. Sławny teatr zapamiętał z nie najlepszej strony. - Nie nadążali z niczym, bo nikomu się nie spieszyło, nie było organizacji. Wszyscy przygotowani do próby, a po scenie pałętają się jacyś ludzie z papierosami! Jak szli na przerwę, to cztery godziny nikogo nie było. Po scenie latały wielkie, niedopracowane ważki mechaniczne. Gdy ktoś krzyczał: "Uciekaj!", oznaczało, że trzeba uciekać, bo zderzenie z nią groziło śmiercią - śmiał się, opowiadając tę anegdotkę Tesarowicz.

Polak zadebiutował w La Scali rolą w "Bajce o carze Saltanie" Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Recenzje jak zawsze świetne. Wystarczyła wzmianka typu "Wspaniały głos" albo "Prawdziwy talent", a drzwi do kolejnych oper i jeszcze większych pieniędzy łatwiej się otwierały.

Coś poszło nie tak

Ciągłe podróże (Rzym, Tuluza, Lyon, Marsylia, Drezno, Berlin, Warszawa) miały też ujemną stronę. Całe doby w aucie i brak odpoczynku przypłacił miażdżycą. Potem brak krążenia w nodze i trzy miesiące w jednym z najlepszych w Polsce szpitali uniwersyteckich.

Nie pomogła ani komora hiperbaryczna, ani odcięcie palców u stopy - trzeba było amputować lewą nogę. - 25 kwietnia 2015 r. stanąć na nogach nabrało dla mnie nowego znaczenia - podsumował śpiewak.

Skończyło się granie w operach, ale nie poddawał się. - Nie miałem czasu biadolić, rozpamiętywać. Trzeba mi było ćwiczyć i wejść na scenę. i śpiewać pieśni i arie, które napisali wielcy kompozytorzy - mówił. Na przykład "Missisipi" ze "Statku komediantów" w Teatrze Muzycznym w Łodzi.

Pojawiały się kolejne propozycje koncertów i recitali, także z Opery Śląskiej, do której zapraszał go ówczesny jej dyrektor Tadeusz Serafin.

- Z amputacji nie robił wielkiej tragedii - mówi. - Romek to był człowiek, który szybko się nie poddaje. Kawał zdrowej duszy. Pamiętam, jak kiedyś zażartował: "Ludziom różne rzeczy odcinają. Mnie tylko nogę" - dopowiada dyrektor.

Dom zły

O ile muzyka dodawała śpiewakowi otuchy, o tyle prawdziwym przekleństwem stał się wybudowany za kilka milionów złotych dom w Milanówku. Żona Tesarowicza wyjaśnia, że był pomyślany jako ostoja dla nich i miejsce, gdzie miały odbywać się koncerty kameralne. Przyjeżdżali tam też na nauki młodzi śpiewacy. Ale po amputacji nogi utrzymywanie domu straciło sens, więc Tesarowiczowie postanowili go sprzedać.

Szybko znalazł się agent nieruchomości, który obiecał, że zajmie się wszystkim, a jedyne, co ma zrobić jego właściciel, to podpisać pełnomocnictwo. Gdyby jednak Tesarowicz był tak dobrze zaznajomiony z internetem jak z muzyką operową, szybko znalazłby w nim artykuły o treści: "Mieczysław Wiśniewski jest podejrzewany i oskarżany o oszustwa, wyłudzenia, fałszowanie dokumentów, fikcyjne odsprzedawanie majątku, by uniknąć zajęcia przez komornika", "Co najmniej kilkadziesiąt osób oskarża go o milionowe oszustwa".

- Policzyłem, że człowiek ma nakazy płatności sądowej na ponad 50 mln zł - mówił w zeszłym roku artysta. - Nasze dokumenty sfałszowano na 900 tys. zł, a grafolog stwierdził autentyczność podpisów - dodawał.

Jedna z basowych legend Opery Śląskiej

Skończyło się wizytami u lekarzy psychiatrów. Sprawa sądowa toczy się do dzisiaj, choć nie dotyczy już bezpośrednio artysty - śpiewak zmarł na skutek krwiaka 15 października 2017 r. Jego kalendarz wciąż był napięty, szykowały się bowiem kolejne koncerty.

Przez artystów Opery Śląskiej Romuald Tesarowicz został zapamiętany jako ten, "który zawsze wprowadzał atmosferę sympatii", jako "człowiek lubiany przez wszystkich, nie tylko przez mężczyzn, kobiety, ale i różne obozy polityczne", jako "jedna z basowych legend bytomskiego teatru".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji