Artykuły

Wszechobecna szarość i czerń...

"Do komina Murzyna! Murzyna!" wg scenar. i w reż. Zbigniewa Brzozy na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Pierwsza walka Joe Luisa i Maxa Schmelinga odbyła się w 1936 r. Wygrał, dość nieoczekiwanie, Schmeling, w dwunastej rundzie przez nokaut. Do rewanżu doszło dwa lata później. Tym razem Luis, słynący z precyzyjnego lewego prostego i bardzo mocnej prawej, nie dał niemieckiemu championowi żadnych szans i posłał go na deski już w pierwszej rundzie, po 124 sekundach walki. Hitler był tak wściekły, że kazał przerwać transmisję radiową. A Luis odbierał gratulacje od samego Roosevelta.

Bokserski pojedynek Luisa i Schmelinga był jednym z najgłośniejszych wydarzeń tamtych lat. Na ile pamiętany jest dzisiaj? Zbigniew Brzoza, autor scenariusza i reżyser spektaklu "Do komina Murzyna, Murzyna!", który w minioną sobotę miał swoją premierę na Scenie Kameralnej w Sopocie, wplata w swoje przedstawienie aluzje do tego pojedynku, jak gdyby pomiędzy reżyserem a widownią istniało w tej sprawie pełne porozumienie. I nie tylko w tej jednej sprawie. Spektakl jest nader erudycyjny, nawiązuje do różnych literackich źródeł, w tym do dwóch zwłaszcza: wspomnień Hansa-Jurgena Massaquoi, syna liberyjskiego studenta i niemieckiej pielęgniarki, który jako chłopak przeżył - cudem - lata 30. i wojnę w nazistowskich Niemczech, oraz dzieł Victora Klemperera, które do dzisiaj pozostają jedną z najbardziej wnikliwych analiz totalitaryzmu w wydaniu hitlerowskich Niemiec. Zwłaszcza nazwisko Klemperera zobowiązywałoby reżysera do próby jakoś porównywalnej analitycznej wnikliwości. "Do komina Murzyna, Murzyna!" to jednak próba niespełniona.

Zbyt optymistyczne założenie wspólnej dla reżysera i widzów wiedzy to niejedyny problem. Trudno znaleźć np. uzasadnienie dla przenikania się scen żywego planu i projekcji wideo. Można oczywiście i tak, ale jaki ma to tutaj głębszy sens? Chyba że chodziło o to, by wszystkie zdarzenia rozgrywały się w jednej tylko przestrzeni. Wtedy pełna zgoda. Jednolita, zamknięta przestrzeń, efekt pracy scenografa Wojciecha Żogały, jest mocną stroną spektaklu. To tylko czarne płaszczyzny ścian, sufitu i podłogi, z kilkorgiem szarych, lekko podświetlonych drzwi. Szarość, czerń i biel to także tonacja kostiumów autorstwa Katarzyny Adamczyk. Scena jest klaustrofobicznie zamknięta i jak gdyby posypana czarnym pyłem i szarym popiołem. To robi wrażenie.

Scenografia ma jeszcze jeden zastanawiający element: W podłogę został wbudowany przemyślny system mniejszych i większych klap. Aktorzy wchodzą przez nie na scenę i z niej schodzą, dzięki podestom, półwidoczni dla widzów, odgrywają też niektóre wydarzenia. Spod jednej z tych klap wyłania się już w pierwszej scenie Piotr Chys, grający Hansa, czyli murzyńskie dziecko wśród przyszłych ubermenschów. Hans w tej początkowej scenie opuszcza schron, zbombardowany w końcówce wojny, jego "wyłanianie się" jest zatem dosłowne. Jaka jest jednak logika wyłaniania się i znikania pozostałych postaci? Czy pojawiają się i znikają tak, jak to się dzieje w naszej pamięci? Mechanika tego przedstawienia jest mechaniką wspomnień?

Być może. Z żalem trzeba jednak powiedzieć, że "Do komina Murzyna, Murzyna!" rozczarowuje jako próba opisania mechaniki totalitarnej społecznej przemiany. Jest tu, owszem, kilka mocnych scen, choćby ta, w której Franz (Grzegorz Gzyl), kuszony perspektywą zawodowego awansu, donosi nie tylko na współpracowników, ale i na kochaną przez siebie kobietę. Ileż rzeczy maluje się w tym momencie na twarzy Franza... Jest scena, w której Pani Moreli (Dorota Androsz), przeżywa moment zawahania, czy ona Aryjka może zaprosić do stołu Murzyniątko... Jest chłopięcy Piotr Chys jako Hans, skontrastowany z - inna rzecz, że odegranych wedle stereotypu zimnych bestii - nazistów Piotra Biedronia i Piotra Witkowskiego. Brakuje w tym wszystkim najważniejszego - klimatu narastającej grozy.

Pozostaje owa wszechobecna szarość i czerń. Gdy umorusany Hans wychodzi w pierwszej scenie ze zbombardowanego schronu, widzi raptem wokół siebie tak samo umorusanych, aż czarnych ludzi. Raptem przestał się w tym momencie bać - bo przestał być kimś Innym, czyli wrogiem, którego trzeba wcześniej czy później eksterminować. Tak, totalitarny system polegał na wszechobecnym lęku. Ale dzięki przedstawieniu Zbigniewa Brzozy spodziewałem się dowiedzieć znacznie więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji