Artykuły

Konstanty

Ja się czuję młodo, odpowiedział mi, gdy parę miesięcy temu zatelefonowałem po jego sześćdziesiątych urodzinach (13.IV. 1920) i narzekałem, że starzejemy się, niestety. Ale parę lat wcześniej on telefonował, gdy rok 1983 zabrał i Marię Czanerle, i Romana Szydłowskiego. No cóż, Zygmunt, mówił, jesteśmy już teraz w ścisłej czołówce do mety. Dopadł jej jednak mocno przedwcześnie, podczas sierpniowych wakacji. W poniedziałek 28, w szpitalu w Augustowie. Do Warszawy dotrzeć nie zdążył. Jego serce zawsze było słabe, kapryśne, ciśnienie niewielkie. Co znaczy, że budził się wczesnym popołudniem, a najowocniejsze były dla niego godziny zapadającej nocy.

Maria Dąbrowska zapisała w dzienniku 3 maja 1659: "...powiedziano mi niepozorny. Nigdy nie określiłabym go takimi słowami. Drobny i delikatny, cienko rzeźbiona twarz, bardzo fin. Tylko zanadto już krytyczny do wszystkiego co polskie".

Konstanty Puzyna. Znakomity krytyk teatralny, od blisko dwudziestu lat redaktor naczelny "Dialogu", przez poprzednich piętnaście, od założenia pisma, zastępca Adama Tarna. Zdumiewająca w naszych czasach, ustabilizowana egzystencja. Tak dziwił się podczas jubileuszu swego sześćdziesięciolecia Kazimierz Wyka: studiowałem w "gołębniku" (polonistyka krakowska mieści się w budynku przy ul. Gołębiej 20) i teraz, do końca, jestem tam profesorem. Nawet mieszkania zmieniał na tej samej ulicy św. Teresy. Tak dziwił się kiedyś Miłosz, że Sartre całe życie przemieszkał na lewym brzegu Sekwany, gdy on sam. Miłosz, a przecież i wielu innych w tych czasach nowych wędrówek ludów, pół świata musiał przemierzyć, od Wileńszczyzny do Kalifornii.

Puzyna oczywiście przed "Dialogiem" trochę wędrował. Nie będę sięgać zbyt głęboko wstecz, ale do tej chwili, kiedy się poznaliśmy. Przyjechał do Krakowa po maturze z Torunia, razem z Jankiem Błońskim, nawet zamieszkali wspólnie na stancji przy Karmelickiej, i zeszliśmy się na pierwszym roku polonistyki, seminarium prowadził Kazimierz Wyka, którego oni właśnie aż z Torunia szukali. Byli z nami Ludwik Flaszen, Andrzej Kijowski, nie doliczyć się innych kolegów.

Następne wędrówki Konstantego zacięły się podczas studiów. Bodaj w 1950 wyjechał na kilka miesięcy do Warszawy, został radcą w departamencie teatru Ministerstwa Kultury, chociaż Wyka odradzał. Gdy wrócił, zaangażował się jako kierownik literacki do Aleksandra Gąssowskiego w Bielsku-Białej. Spotykaliśmy się tam na premierach, na które Aleksandrowi udawało się ściągać pół Krakowa. Kiedyś z Leszkiem Przybylskim cudem dogoniliśmy w Trzebini pociąg do Bielska, w którym Ket sumiennie pilnował dla nas miejsc od samego Krakowa. Ale w przyjęciach popremierowych uczestniczył w sposób umiarkowany, czasem w ogóle się nie zjawiał i zamykał w swoim pokoju. Zapewne nie miało to nic wspólnego z jakością artystyczną premiery.

Potem przyszedł sezon spędzony z Lidią Zamkow i Leszkiem Herdegenem w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, ucieczka do Warszawy i kierownictwo literackie w Teatrze Dramatycznym. Tu z okazji przygotowań do słynnej premiery "Wesela" posprzeczał się z Kazimierzem Wyką, bo wykładał tezę cokolwiek socjologiczno-marksistowską o pamfletowości utworu, czego Wyka, krakauer w przeciwieństwie do Puzyny zasiedziały, nie mógł znieść, chociaż w tamtych latach także marksizował. Spór na łamach "Teatru" był ostry i skutek miał przezabawny. Otóż z wymienionej piątki swoich studentów Wyka tylko z Puzyną pozostał na zawsze na stopie ceremonialnego "pan".

Grzebię we wspomnieniach, grzebię w szufladzie, w kilkanaście godzin po otrzymaniu telefonicznej wiadomości o śmierci Keta nie sposób mówić o nim jako o krytyku, eseiście, pisarzu, o jego walorach i zasługach literackich, tym bardziej spierać się z nim, "to maje parcie ku nowemu musi Cię chyba szczerze irytować", pisał w jednym z listów. Znalazłem ich właśnie w szufladzie kilkanaście. Sądzę, że to niemałe osiągnięcie, ta zachowana paczka listów, bo Ket pisać nie lubił. Nie tylko listów, co jest chorobą raczej powszechną, nie lubił wszelkiego pisania, było dla niego męką. Czterdzieści lat mija od tej chwili, a do dziś widzę go przygarbionego przy stoliku w Jagiellonce i skrobiącego coś, pracę seminaryjną czy artykuł, ogryzkiem, dosłownie, ołówka. Bo na studia przyszedł już jako młodzian piszący i drukujący. Lubił powtarzać, że on teraz pisać nie potrzebuje, bo się z pięć lat dostatecznie wypisał. Nie zdziwiłem się więc, kiedy w łatach osiemdziesiątych zaczął drukować wiersze. Wiersze można układać w pamięci i... zanotować. Pisać nie trzeba. No i wyrzucać oczywiście, przede wszystkim wyrzucać, to znów z listu.

Po paru wcześniejszych, zaczęły się te listy od stanu wojennego, kiedy telefony ogłuchły, a nie spotykaliśmy się od lat, bo ja nie wyjeżdżałem z Krakowa, a on rzadko tu zaglądał. Jeden, dość obszerny, nawet ocenzurowano, ale nie znalazł tam cenzor tego, czego szukał. W 1984 Ket obiecywał mi jakiś zabawny prezent ("Nie próbuj zgadywać, bo i tak nie zgadniesz"), później znów telefonicznie, narzekał, że rzecz jeszcze niegotowa ("oprawa graficzna"?!), co by to mogło być do dziś nie wiem i już się pewno nie dowiem. W każdym razie on zdążył jeszcze obejrzeć tomik swoich wydanych wierszy, zamykający nieoczekiwanym akcentem jego bardzo szczupłe, jak się skarżył, dzieła zebrane.

Co pozostało? Parę tomów eseistyki teatralnej, każdy i nich ważny, często wywołujący sprzeciw, odzwierciedlający jednak pod jego świetnym piórem zarówno stan teatru jak i, co bodaj ważniejsze, sposób myślenia o teatrze i dramacie w ciągu powojennych czterdziestu pięciu lat. Nie było to odbicie prostackie, kiedy to krytyk poddaje się modom, prądom, stylom, polityce. Raczej odbicie podwójne: moda, style, prądy, polityka odbijały się w jego niezależnym myśleniu o sztuce, o świecie, w jakim przyszło mu, wraz z nami żyć. I z nich, i z tradycji wybierał to, co wydawało mu się cenne, także owo "parcie ku nowemu". To, co wtórne i bez znaczenia, co było konfekcją, jak napisał kiedyś w głośnym artykule "Wiosna w konfekcji", odrzucał bezwzględnie, zjadliwie, nie stroniąc od morderczego szyderstwa. Oczywiście na poziomie literatury, a nie mogła czy codziennej publicystyki, jego eseistyka była wartością literacką samą w sobie, jak u najlepszych przedstawicieli tego gatunku twórczości, niezależnie od tego, czy godziliśmy się z myślami autora i jego wizją świata czy nie.

Najpierw, w latach socrealizmu, powstawał tom "To, co teatralne". Puzyna przystawał na realizm, napisał nawet stricte klasową analizę "Balladyny", wierny uczeń krakowskiej polonistyki dawał tym dowód, że potrafi posłużyć się każdymi narzędziami literackiej analizy. Ale nie poprzestawał na nich. Prowadził czytelnika w głąb teatralnego warsztatu, wspaniale zarysowane sylwetki Kurnakowicza czy Ilińskiego, a tam się okazywało, jak bardzo niewystarczające były, jak ubogie wobec prawdziwej sztuki wszystkie uproszczenia obowiązującej metody. Wizję teatru Brechta powitał jako otwarcie okna. No, i perspektywą może nie na przyszłość, ale na szeroką panoramę sztuki naszego stulecia, od ekspresjonizmu poczynając, która to panorama była w tamtych latach albo wykreślana, albo dokładnie zamazywana i przeinaczana, gdy prądy i przemiany artystyczne podporządkowywano bezwzględnie politycznemu obradowi świata jako sztukę burżuazyjną, imperialistyczną etc. Tej politycznej unifikacji kryteriów Puzyna nigdy się nie poddał, chociaż na społeczne znaczenie i oddziaływanie sztuki, teatru w szczególności, był bardzo wrażliwy.

Ujawniło się to w następnych tomach jego eseistyki, które ukazały się jednak dopiero po długiej przerwie, "Burzliwa pogoda", "Syntezy za 3 grosze" w latach siedemdziesiątych, w osiemdziesiątych "Półmrok". Był już wtedy mocno zainteresowany Grotowskim, teatrem kontestacji i kontrkultury, scenami studenckimi. Chociaż nie odmawiał też współpracy w rozmaitych jury, dramaturgicznych czy teatralnych, a dotyczących teatru jak najbardziej konwencjonalnego. W tym teatrze, którego artystyczne znaczenie wydawało mu się nikłe, szukał przede wszystkim obrazu powszednich napięć i stosunków, ale obrazu prawdziwego! Jeszcze w końcu ubiegłego roku wydrukował w ..Dialogu" wrażenie z wizyty w teatrach bułgarskich, wprost zdumiewające zainteresowaniem dla małych, rodzinnych i produkcyjnych sytuacji, konfliktów, dramatów. Zdumiewające? Ale przecież w teatrach studenckich, którym udzielał tyle uwagi i poparcia, w teatrach "otwartych" jak to kiedyś nazywano wzorem festiwalu wrocławskiego. Puzyna nie szukał czego innego. Baczniej patrzył na ich formę, na jej rozwój, na możliwości, jakie dawała tym, którzy chcieliby wyrazić na scenie człowieka współczesnego, takiego jakim jest u schyłku dwudziestego wieku. Ale przyjrzawszy się formie pytał zawsze, czy nie służy ona odkryciom pozornym, banalnym i miałkim. Czy niesie jakieś prawdy, które wyrastałyby ponad nią sama. W "Półmroku" przyznawał: "ciekawi mnie ta orientacja, choć na razie, przyznaję, bardziej z przyczyn socjokulturowych niż teatralnych. Bowiem "w <> widać podobnie, jak na oficjalnych scenach, jałowość w zakresie treści: banalność fabuł, schematyzm przeciwstawień, ogólnikowość, rozmazywanie się problemów".

Tu trzeba powrócić do ostatniego z przytoczonych zdań Marii Dąbrowskiej, "zanadto już krytyczny do wszystkiego co polskie". Było to wrażenie wyniesione z jednego spotkania, dyskusji w redakcji "Dialogu", gdzie Puzyna jako dobry redaktor miał prawo, nawet obowiązek prowokować uczestników rozmowy. Krytyczny był, owszem, wobec wszystkiego co miałkie i nijakie. A że bywały okresy, kiedy właśnie w nijakości literackiej celowaliśmy, nie można mieć o to pretensji do krytyka.

Podejmował prace wydawnicze ważne dla teatrologii, zainspirowany na początku lat pięćdziesiątych rozmową z Leonem Schillerem. Ale jego zasługą niezbywalną dla kultury polskiej i jej rezonansu w świecie pozostanie zebranie i wydanie dramatów Stanisława Ignacego Witkiewicza w 1962, w drugim wydaniu uzupełnione nowo odkrytymi tekstami. Z pracy Puzyny skorzystali ci wszyscy, a jest ich już w Europie, Stanach Zjednoczonych i gdzie tam jeszcze niemała garstka, którzy chcą, mogą przedstawiać się dziś jako znawcy teatru Witkacego i wyznawcy tego pisarza.

Z tym łączy się następna historyjka, jakich sporo uzbierać by można w życiu Konstantego Puzyny. Swoich studiów uniwersyteckich nie przyozdobił doktoratem. Ale w drugiej połowie bieżącej dekady postanowił jednak pracę doktorską napisać. U kogo? U Daniela Geroulda, który w Nowym Jorku swą profesorską działalność uniwersytecką mocno oparł na wydanych przez Puzynę dramatach Witkacego, także zresztą tłumacząc je i propagując na scenach uniwersyteckich. W roku szkolnym 1987/88 zaczął więc Ket chodzić po

Manhattanie za studenta, jak szydził dobrotliwie profesor Jan Kott. Co więcej, drukował w tym czasie w "Dialogu" parę swoich rzeczy, dodając wszędzie sumiennie, że jest to praca seminaryjna napisana pod kierunkiem itd. Jeden rok szkolny nie wystarczył, skarżył mi się podczas ostatniej rozmowy, i znów wybierał się za Wielką Wodę. Niestety, człowiekiem utytułowanym już nie będzie. Za jedyny tytuł musi mu wystarczyć to, co zrobił dobrego dla naszego teatru i naszej kultury. A jeśliby się tam zdarzyło nawet i coś mniej wartościowego, zawsze miało to wdzięk, delikatność, było cienko rzeźbione, bardzo fin, by powtórzyć za Marią Dąbrowską.

Zechcą mi czytelnicy wybaczyć w tej chwili słowa raczej lekkie, czasem żartobliwe, dalekie od patosu. Ale Ket taki właśnie był. A "Teatr zamknięty, pochwalił kiedyś, że pisany "dygresyjnie i wspomnieniowo". Niechże więc te dygresje i wspomnienia spoczną na jego grobie, by nic nie zostało zapomniane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji