Artykuły

Szkoła żon i widza

Że przede wszystkim Molier, że wychowuje się nowego widza poprzez klasyków, pisaliśmy o tym wszyscy, aż do znudzenia. Cała rzecz w tym, że na tych pięknych stwierdzeniach, dyskusja się urywa. Można było tak pisać i trzeba było tak pisać dwa lata temu, rok temu. Teraz trzeba już wreszcie powiedzieć, jacy klasycy? jaki Molier? Jak wystawiony? Nie dotyczy to zresztą tylko teatru, książka lepiej sobie daje radę, ale również wymaga komentarza, dyskusji, całego kontekstu intelektualno-towarzyskiego, który dopiero umieszcza klasyka w bieżącym życiu literackim, smakuje go na nowo i rzeczywiście aktualizuje. Inaczej nawet najlepiej dobrana biblioteka klasyków zalegać będzie półki księgarskie i nie przeorze gustów.

Cóż dopiero mówić o teatrze! Nie można wystawiać klasyka, dlatego tylko, że klasyk, trzeba coś chcieć pokazać i mieć coś do powiedzenia. Parokrotnie widziałem przedstawienia molierowskie po wojnie, były lepsze, gorsze, ale za każdym razem, powiem szczerze, wychodziłem zlekka znudzony i bez większego przekonania, że to jest właśnie ten teatr wzorowy, postępowy, optymistyczny, historyczny i przede wszystkim zabawny.

Zachwyciła mię dopiero "Szkoła żon" w łódzkim Teatrze Kameralnym. Byłem na niej parę razy, widziałem publiczność intelektualną, mieszczańską i robotniczą. Tym razem Molier podbił wszystkich, najbardziej robotników. I dlatego do przedstawienia tego warto i trzeba wrócić. Po prostu się udało? Nie tylko!

Wydaje mi się naprzód bardzo trafny sam wybór. Właśnie "Szkoła żon" a nie "Świętoszek", "Skąpiec" czy "Mizantrop". Konflikt obyczajowy zachowuje najdłużej ładunek rewolucyjny. Historia jest niby bardzo prosta, z jednej strony stary zazdrośnik, z drugiej młoda dziewczyna, której podoba się ładny chłopiec. Ale co z niej Molier zrobił? Z kim się nie porachował?

Za Arnolfem stoją wszystkie autorytety i hierarchie: porządek społeczny, władza opiekuńcza, prawo, diabeł, moralność oficjalna i kościół. A przeciwko tym wszystkim potęgom młoda gęś, w której na dobrą sprawę obudziły się tylko zmysły. I tej gęsi Molier przyznaje rację. Przyznaje rację życiu przeciwko autorytetom. Słuchając tych wszystkich bluźnierstw, co czas pewien myślałem sobie, że gdyby to nie Molier, kto wie, czy Urząd Kontroli Moralności, nie wystąpiłby w obronie Arnolfa. Tyle tylko, że w tej jednej z najbardziej zuchwałych komedii, jakie kiedykolwiek napisano, "życie" i "instynkty" oznaczają jednocześnie oświatę i swobodę. Anusia zaczyna jednocześnie myśleć i kochać, wstydzi się, że jest głupią (bardzo to wdzięcznie pokazała Zosia Mrozowska), a Arnolf straszy ją smołą w piekle, i nie bez słuszności dowodzi, że ciemnota pozwala znosić głupotę i przymus. Jest w tej komedii wcale dobra zapowiedź osiemnastego wieku i naturalnego człowieka. (Nic dziwnego, że zmyliło to jednego z mych kolegów). Tyle tylko, że natura znaczyła wtedy niemal to samo, co rozum, a prostaczek czyli człowiek naturalny człowieka wolnego od feudalnej niewoli.

Stąd zaufanie Moliera do uczuć i instynktu, wielka radość, że dziewczyna wyrwie się staremu pokrace, przestanie wierzyć w piekło i pójdzie z tym, kto się jej spodobał. Szczęśliwe zakończenie jest oczywiście, pełnym zresztą wielkiego wdzięku, ustępstwem na rzecz konwenansu (zachwyca mnie zawsze to igranie z prawdopodobieństwem u wielkich klasyków), małżeństwo młodych kończy przygodę. Ale przecież nie w tym kryje się optymizm sztuki. Arnolf już przedtym został wykpiony. Wiemy, że naprawdę zmusi biedną dziewczynę do małżeństwa, ale wiemy także, że zostanie rogaczem. I cieszy to zarówno nas, jak i Moliera.

Wielką zasługą inscenizacji Bohdana Korzeniewskiego jest, że nam to wszystko jasno i wyraźnie pokazał. Pokazał prawdziwego Moliera i Molier stał się współczesny, postępowy i zabawny. A mogło być przecież zupełnie inaczej. Przywykliśmy raczej do innej "Szkoły żon", pamiętamy wszyscy Jaracza w roli Arnolfa. Był patetyczny, tragiczny, wielki. Tylko, że zamiast wykpienia zazdrośnika mieliśmy wstrząsający psychologiczny dramat starego zakochanego człowieka, który napróżno walczy z młodością. Arnolf budził litość i współczucie. To było także świetne przedstawienie, ale moim zdaniem, nie molierowskie. Jouvet znowu, sięgnijmy do największych wzorów, od lat dwudziestu przy pomocy coraz młodszych Anuś, przybliża raczej "Szkołę żon" ku farsie, zacierając całe racjonalistyczne ostrze wiary w dobroć i mądrość natury. Korzeniewski utrafił w środek i dlatego jego "Szkoła żon" jest jednocześnie i nowatorska i klasyczna. Przyczyniły się do tego i przemiany tekstu, który w wielu wypadkach odchodził od przekładu Boy'a na rzecz wierności z oryginałem.

Wszystkie pochwały dzielić musi z Korzeniewskim Jacek Woszczerowicz. Jest to sztuka, w której blisko trzy czwarte tekstu wypowiada Arnolf. Nie umiem niestety opisywać gry aktorskiej, a kreacja Woszczera zasługuje ze wszech miar na przekazanie. Zaczyna się od tego, że Woszczerowicz był naprawdę śmieszny, już w kostiumie, w charakterystyce, w asymetrii postaci, w kanciastości rysunku. A dalej, co za zdumiewające bogactwo środków artystycznych, coraz nowych przez całe pięć aktów, nigdy nie powtarzanych w geście, w intonacjach, w ekspresji. Zdumiewające było rozładowywanie przez Woszczerowicza momentów tragicznych, bo grał Woszczerowicz także i dramat zazdrości, ale jak potrafił go kończyć, jak na tym samym tragicznym tonie, który zaczynał już budzić współczucie, wywoływał na nowo odrazę i niechęć, stawał się na nowo głupim, złym zazdrośnikiem.

I jeszcze jedno, trzeba by na dobrą sprawę mówić o dwóch Woszczerowiczach, rolę Anusi grały bowiem na przemian Mrozowska i Głuszkówna. I za każdym razem Woszczerowicz był inny, nawet całe sytuacje stawiał inaczej. Mrozowska była Anusią od początku perfidną. Tak od pierwszych kwestii postawiła rolę, w której maleńki uśmieszek zaprzeczał niewinnemu spojrzeniu. I Woszczerowicz był wtedy zimniejszy. Dowcip stawał się bardziej słowny, mniej sytuacyjny. Bardziej grała ambicja, niż zmysły a może jaśniej wydobywał się racjonalistyczny i powiedzmy otwarcie, bluźnierczy nieco ładunek sztuki. Piękne malarsko sceny w nocy i Mrozowska w czarnym płaszczu.

Z Głuszkówną było już nieco inaczej. Z Mrozowską przechylała się sztuka w stronę osiemnastego wieku (na dwoje babka wróży), z Głuszkówną wracaliśmy po trochu do farsy przedmolierowskiej, jurnej, zdrowej i zachęcającej. Głuszkówna grała konsekwentnie idiotkę, w której obudziła się kobieta i która poleci za gachem na koniec świata. Ale i na nią każdy leci: dawało to zwłaszcza przy podkreślanej świadomie różnicy wzrostu, (Głuszkówna wyższa o głowę), efekty szczerze komiczne. Molier posiada sporo zdrowego erotyzmu, jak Rabelais, trzeba tylko umieć czytać, przyjemnie jest to zobaczyć na scenie. Głuszkówna ma przed sobą duże możliwości, a rola Anusi dała jej wielką premię, brak doświadczenia i surowość środków aktorskich tym razem bogaciły rolę, dając jej niczym niezafałszowaną naiwność i prostotę.

Reszta zespołu grała zupełnie dobrze, poza jednym Duszyńskim, który wyszedł dziwnie bez wdzięku, może nie potrafił jakoś przezwyciężyć dość ryzykownego kostiumu. Był drewniany, ani kochanek, ani galant, ani prowincjusz, Melina zato był bardzo przyjemny i doskonała para służących: Czesław Guzek i Bielicka, świetna w geście, w ruchu, w kostiumie jak reklama restauracji Perigourdine na boulevard Saint-Michael w Paryżu.

Bohdan Korzeniewski pięknie zaczął karierę reżysera, zmieniając teorię na praktykę. Wszyscy bardzo się z tego cieszymy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji