Artykuły

Zawiszy czy teatru słowiańskie zaloty

Na ukończeniu znajduje się wydanie "Dzieł wszystkich" Słowackiego. Profesor Kleiner nie tylko ustalił w nim starannie pierwotne i ostateczne redakcje tekstów poety, przytoczył także fragmenty zaniechane, strofy przekreślone, znalazło się nawet miejsce dla brulionów rymotwórczych. Prawda, dotyczy to utworów pośmiertnych, autor ich nie wydał, nie wiadomo, na którą redakcję mógł był się zdecydować. A może nie wydał dlatego, że nie decydował się na żadną? Przygnębia mnie zawsze lektura tych tomów ogromnych, ciężko oprawnych, drukowanych na świetnym, trwałym papierze. O ileż bardziej trwałym od rymów nie dobranych jeszcze, od myśli nie domyślanych do końca, od skrawków nadziei, tęsknot i pragnień, które dotknęły zaledwie karty poetyckiego notatnika. Jest tak jak gdyby orszak uroczysty i oficjalny wdarł się do najintymniejszej kryjówki nie artysty już lecz po prostu człowieka, i jakby ktoś w pontyfikalnych szatach rozpoczął celebrację nie sztuki już lecz samego aktu twórczego, nie sztuki więc, lecz zmartwienia, nieporadności, tego wszystkiego co musi być małe, zanim nie przemieni się w wielkość. Nietaktowna sytuacja, żenujące uczucie. I nie idzie wcale o to, by świętości nie szargać. To, co zostało na tych postrzępionych kartach poetyckiego brulionu, świętością na pewno nie jest i nie będzie. Nie chciałbym okazać się ani trywialny, ani napuszony, gdy powiem: pot poety. I chustka do otarcia go powinna być skromniejsza.

Podobnego uczucia doświadczyłem na przedstawieniu "Zawiszy Czarnego" w Starym Teatrze. To piękne przedstawienie - efektowne i dyskretne, nowoczesne i proste. Cóż kiedy rozgrywa się na szczątkach myśli autora, które olśniły go lecz przede wszystkim zostały zaniechane. Dlaczego? Nie mogły przebić się w swej pomyślanej formie poprzez skorupę słów, języka, poezji? Wypowiadane bladły, traciły żywy, dynamiczny sens? Jeśli dlatego Słowacki ich zaniechał, podziwiajmy krytycyzm poety żyjąc w epoce bezkrytycznej poezji. Ale czy po stu latach także interpretator może sobie pozwolić na krytycyzm mniejszy niż ten, który kazał autorowi szczątki utworu, zaledwie zarysowane szkice porzucić w niekompletnym brulionie?

Zawiszy Czarnemu jako bohaterowi dramatu przede wszystkim brak motywacji. Najpełniejszymi z wątków jest szansa miłości do Laury. Ale Słowacki zdawał sobie doskonale sprawę, że nie wystarczy przeciwstawić miłość i poczucie obowiązku, aby powstał dramat i bohater. Poczucie obowiązku, ta wewnętrzna siła, która szarpie i łamie głos Zawiszy - jest z gruntu adramatyczna. Właśnie ona musi mieć sceniczną motywację. A więc: turecka dziewczyna przebrana za sługę, a więc: długie opowieści Stepowego Dziada, a więc: fantastyczny pomysł o jakimś poczuciu winy u Zawiszy, który pod Grunwaldem dostał ataku histerycznego śmiechu widząc- sztandar z krzyżem podeptany - i teraz w walce, w zaślepieniu, w wyrzeczeniu się własnego szczęścia chciałby się uwolnić od prześladującej go szatańskiej zmory. A wreszcie najnowocześniejsze pojęcie wierności: nieustanne wezwania bojowe od przyjaciela, cesarza Zygmunta.

W tym, co pozostawił Słowacki, jest motywów za dużo a motywacji za mało. Poeta szukał - i odrzucał, nie mógł utrafić w nerw tego człowieka, który by ożywił postać zapisaną już przez historyków i poetów. Wdzięcznym tematem byłaby odpowiedź na pytanie, dlaczego Słowacki utrafić nie mógł, dlaczego zarzucił w końcu fragmenty dwóch zupełnie odmiennych redakcji utworu. Czy naprawdę nie stać go już było na wymyślenie żadnej sensownej motywacji dramatycznej? Czy też źródła klęski tkwiły już w samej postaci Zawiszy, kim innym mógł on być, a kogo innego chciał w nim widzieć poeta? Przyczynki do tego tematu można znaleźć w literaturze przedmiotu. Pisze się tam, że wzorem dla Słowackiego był "Książę Niezłomny" Calderona, że takim księciem Niezłomnym, pozytywnym i ofiarnym bohaterem historii zjawił się w wyobraźni autora także polski Zawisza. A więc byłaby to niezgodność wzoru poetyckiego z autentycznym modelem? Silny musiał być ten model, skoro fantazja Słowackiego nie potrafiła go nagiąć do swego kaprysu. Jeśli jednak tak silny był, dlaczego on nie zwyciężył i nie wyparł z pamięci poety hiszpańskiego dramatu? Myślę, że pytanie powinno być inne: o ile wyobraźnia Słowackiego była zdolna do konstruowania pozytywnych bohaterów sienkiewiczowskiego kroju, czy pozwolić na to mogło jego pojmowanie historii, a historii Polski w szczególności. Właśnie dzisiaj, z perspektywy własnych usiłowań, zobaczyć trzeba w "Zawiszy" dramatyczne rozdarcie poety, brulion jego najintymniejszych zmagań z poezją i z historią. Czy historia ugnie się wobec jego woli, czy też poeta będzie musiał skapitulować przed historią i przed tym jej pojęciem, jakie opanowało karty całej jego poprzedniej twórczości? Nie było tam miejsca na dylemat wierności wobec towarzyszy albo miłości wobec słowiańskiej dziewoi. To dylemat szkolny i czytankowy, to konflikt, który nie potrafi unieść ciężaru historii, dramatu nie napełni dynamiką rzeczywistej klęski, a poezji nie uwolni od słów pustych, pięknych, banalnych.

Ten dylemat, szkolny i czytankowy, pozostał jedynym sensownym elementem dramatycznym przedstawienia. Jerzy Goliński bowiem, sięgając po "Zawiszę", musiał przygotować jego teatralną adaptację, poskładać fragmenty, przeprowadzić konsekwentnie myśl jakąś, nieobcą przecież szczątkom poetyckiego tekstu. Czy potrafił? Na pewno. Zna wymagania sceny, wie, że Słowacki szekspiryzował, tzn. dramat przeplatał dowcipami grubiańskich wesołków; monologów długich miał pod dostatkiem, zachowały się. Tylko - jak piszę od początku - cała ta robota czemu miała w efekcie końcowym posłużyć? Powstał rapsod o - jak Zawiszę nazwał Kazimierz Wyka - pozytywnym bohaterze XV wieku. Lecz pozytywnym we współcześnie literackim sensie tego słowa: nie tyle godnym i wartym naśladowania, lecz napuszonym i bladym, ledwie żywym artystycznie a już szlachetnym i pouczającym, rapsod o człowieku ginącym nie w dramacie historii lecz w pięknym pustosłowiu własnym, w marzeniu o sile ducha, gdy ma jej zaledwie dosyć, by pięścią stół w knajpie rozbić. To żenujący bohater, którego niepotrzebnie Słowackiemu na scenę porwano, chyba że dla uczczenia słowiańskiej rocznicy Grunwaldu, jak "Krzyżaków" filmowych się robi - a to już co innego, tu dyskusji nie ma lub być nie powinno.

Przy tym wszystkim Jerzy Przybylski zagrał Zawiszę jako prostaka, niedźwiedzia, nieokrzesanego rębajłę, który wije się pod muśnięciami czarujących słówek pięknej dziewczyny. To już nie jest ten Zawisza, który jedzie spod Grunwaldu, by Laura, córka przyjaciela, uleczyła go z metafizycznego śmiechu i niepokoju, - takiego Zawiszy nie ma w adaptacji Golińskiego. Ma być prostszy, bardziej "pozytywny" i chłopski - i tak go gra Przybylski. Ubożeje przy tym postać. Mimo że aktor dostaje znakomite pole do popisu i wykorzystuje je w pełni - głosem, sylwetką, niedźwiedzim wzięciem i gestem.

Nie wyobrażam sobie, by kto inny mógł wyreżyserować Golińskiego adaptację "Zawiszy". Dopiero przedstawienie tłumaczy jej cel i ambicje. Naprzeciw niedźwiedzia - Zawiszy staje słowiańskie dziewczę, męskości przeciwstawia się kobiecość, sile - wiotkość, w sumie obraz jak z "historii Polski" Mrożka reprodukowanej w "Przekroju". Gdy Słowacki zagłębia się w dzieje "Króla-Ducha" miał obok takich właśnie obrazków jeszcze swoją mistyczną ideę Polski, której niewiele wprawdzie możemy przyznać sensu historiozoficznego, ale która doskonale wyjaśniała konstrukcje poetyckie. Gdy odrzucamy mistycyzm Słowackiego, konstrukcja zostaje za staje obrazek z Mrożka Kraszewskiego. Nie porównuję tych dwóch możliwości, lecz stawiam do wyboru. Chyba za Golińskim Izabella Olszewska (Laura) wybrała Kraszewskiego, bo i jej powiernica Liremka (Romana Próchnicka) doskonale utrzymała się w tym stylu. Było to bardzo rodzajowe i wzruszające. Aktorka przez cały czas zachowana się w stanie naiwnej świeżości, a scenie jej zalotów nikt nie odważyłby się odmówić lirycznych pięknościów, jak rozumieli to i jakby napisali zeszłowieczni profesorowie od historii literatury.

Nie ironizuję tutaj, a przynajmniej nie tylko. Temu przedstawieniu naprawdę niewiele można zarzucić. Może patos Dziada Stepowego (Bolesław Loedl) był zbyt natrętny, celebrowany i rapsodyczny, a swoją niesceniczność obnosił na koturnie. Ale już Halina Kwiatkowska, która jako Prowadząca Dramat bywała także patetyczna i afektowana, czyniła to dyskretnie, jak gdyby - a rebours. Miała piękną sylwetkę, pięknie mówiła wiersz, a jeśli wspomniałem o afekcie, to było go w recytacji akurat tyle co w kostiumie: szara suknia i mały czerwony kwiat. Efekt murowany.

W ogóle dużo piękności i efektów zawdzięcza przedstawienie scenografii Tadeusza Kantora, który po paru latach wrócił do teatru. Odkrył teraz prostotę i brak ostentacji: scenę zostawił pustą, w mroku zarysował kontury zamku, na pierwszy plan wystąpili aktorzy, ich kostium, gra świateł, jakaś nowoczesność wizji scenicznej, o której chciałoby się już powiedzieć: klasyczna, oszczędna, świadoma wszystkich konieczności - nawet efekciarstwa. Bardzo mnie ucieszył ten Kantor, któremu nie mogłem zapomnieć przedpotopowych potworności zawieszonych nad "Antygoną" Anouilha. Jeśli zaś kiedykolwiek usłyszę o tym, że oprawa "Zawiszy" była trochę operowa, zarzut ten natychmiast odbiję od Kantora do Golińskiego. Utwór, jaki przeznaczono dla sceny, nie dawał innych szans ani reżyserowi, ani scenografii. Spośród aktorów bardzo ładnie i naocznie dowiódł tego Jan Adamski jako kasztelan sanocki. Natomiast muzyka Kaszyckiego umknęła pułapce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji