Krajobraz dla biesów
Być inteligentem i przeżyć
Ta adaptacja powieści "Czwarte niebo" Mariusza Sieniewicza rozgrywa się na niewielkich platformach przetaczanych w przód i w tył po ułożonych na scenie torach. Bardzo to zręczne rozwiązanie w epickim widowisku z nieustannie zmieniającym się miejscem akcji. Ale i coś więcej niż chwyt. Gdy sportretowane życie zbyt mocno rozpędzi się po szynach, może się tylko rozbić o widoczną w głębi litą, ślepą ścianę.
Warstewka inteligencji
Na platforemkach mieści się średnie miasto. Na tyle duże, by wytworzyć niewielką warstewkę inteligencji. Na tyle nieduże, by skazać ją na beznadzieję. Jaką ma przyszłość niedoszły pisarz właśnie spuszczony z posady ciecia? Albo jego kumpel dorabiający przy wywozie śmieci czy malarka żyjąca z fałszowania Malczewskiego na potrzeby vipowskich saloników? Jaką ma przyszłość cała dzielnica odcięta od świata murem trzech cmentarzy i torowiskiem? Marek Fiedor pięknie wydobywa z narracji Sieniewicza i rozpisuje na dialogi plotkarsko-donosicielskie życie trzepaków i klatek schodowych. Rosnącą złość wyładowującą się w agresji - jak w kapitalnej scenie przyjmowania do pracy w otwierającej się fabryczce telefonów komórkowych, gdzie kandydaci odreagowują upokarzający pseudocasting piramidalną pyskówką między sobą.
Wizje z piwniczki
Coś złego, biesowatego kiełkuje z tej frustracji. Gadanina przy piwie kończy się wizją globalnego spisku, który Bush z papieżem zawiązali na pohybel narodów i na który trzeba odpowiedzieć rewolucją. Oślepiony złością muzyk (przejmujący Mariusz Kiljan) wieńczy histeryczną filipikę przeciw wszystkim rzutem kamienia w bezbronnego miejscowego kretyna. Piekłem, które ostatecznie kusi tych opętanych i poniżonych, jest wesoła piwniczka pod rzeczoną fabryką telefonów nazywającą się nieprzypadkowo Belzekom. Tam elicie pogrążonej w delirce dane będzie apokaliptyczne widzenie. Znamienne! Poród rebours, kiedy dziecko chce wracać do łona, a bohaterowie odkrywają na brzuchach lśniące od krwi pasemka pępowiny, nigdy do końca nieodcięte.
Odjazdowe fiksacje
Albowiem cała ta dostojewszczyzna podszyta jest kosmiczną niedojrzałością. Ślepa ściana, przed którą stoi niedoszły pisarz (wielowarstwowa rola Adama Szczyszczaja), jest faktem, ale faktem jest też jego życiowe mazgajstwo i ucieczka przed dorosłością w stworzoną na własne potrzeby, metafizyczno-bajkową "niebologię". Notabene ta warstwa odjazdowych fiksacji z powieści kompletnie się w teatrze nie udała; reżyser nie znalazł sposobu, by ją ucieleśnić. Na przykład przebrana za męskiego demona Kinga Preis nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. To najpoważniejszy zgrzyt widowiska.
Które i tak pozostaje jednym z najmocniejszych w sezonie grzmotnięć "między oczy" - i to "Zygmuntom" nie tylko z roczników siedemdziesiątych, o których pisał Sieniewicz. Inscenizacja ma wady adaptacyjne - przegadanie, gubienie wątków. Ale o jej wartości stanowi ton: mądra mieszanka pobłażliwości i przejęcia, kpiny i grozy. Bez łatwych tez i haseł, bez histerii. Jest starannie nakreślony mentalny krajobraz, w którym mogą rodzić się biesy. Może nie muszą - ale lepiej się tym zbyt łatwo nie pocieszać.