Dla kogo Koziołek Matołek?
"Niewiarygodne przygody M. Koziołkiewicza" w reż. Wiesława Hejny we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Pisze Magda Podsiadły w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
Nie wiadomo, kto jest adresatem bajki przygotowanej przez wrocławskich mimów. Dzieci? Dorośli? Przeciętni odbiorcy kultury czy wyrafinowani erudyci?
- I czemu został sam? - zaniepokoiło się dziecię siedzące za mną. Chodziło o tytułowego M. Koziołkiewicza (Mariusz Sikorski), ucznia szkoły podstawowej, który jako daleki kuzyn Koziołka Matołka nosi rogi w spektaklu Wiesława Hejny i Aleksandra Sobiszewskiego. I to dla dziecka kwestia istotniejsza od krzywdy, jaką czyni nam świat mediów, jak zapowiadali autorzy - główny "bohater negatywny" spektaklu.
We wspomnianej scenie gry w piłkę po kilku nieudanych odbiciach Koziołkiewicz zostaje sam, wzgardzony przez graczy i piłkę animowaną przez mima. To jedna z najlepszych scen w przedstawieniu "Niewiarygodne przygody M. Koziołkiewicza". Zasadza się na prostym i przejrzystym w ruchu pomyśle choreograficznym (za ruch odpowiedzialny Aleksander Sobiszewski). I dociera do najmłodszych, bo przekaz w tym epizodzie też jest równie prosty. Trochę gamoniowaty bohater nie ze wszystkim daje sobie radę, więc dzieci go żałują, bo wygląda na sympatycznego.
Nie wszędzie w tym spektaklu jest tak prosto i przejrzyście.
Konstrukcja spektaklu rządzi się fajną montypythonowską konwencją: "a teraz z innej beczki". Tyle że swoje przygody tytułowy koziołko-człowieczek przeżywa tu bez wyraźnej przyczyny. Pierwowzór Koziołkiewicza szukał Pacanowa. I on też niby czegoś szuka. Zakochany podąża za piękną koleżanką z klasy. Niestety, ten motyw poszukiwania miłości pojawia się wyraziście gdzieś w połowie spektaklu, w pięknej, prostej scenie, z wykorzystaniem ruchomych parawanów - tak lubianych przez Henryka Tomaszewskiego, twórcę Wrocławskiego Teatru Pantomimy.
Gdybyż wszystkie sceny były tak czytelne! Gdybyż mogły wybrzmieć inne sceniczne perełki - jak choćby epizod na pełnym morzu, z pijanym wilkiem morskim (Aleksander Sobiszewski rozśmiesza do bólu brzucha) i z krwiożerczymi ośmiornicami (świetna praca w całym spektaklu młodych scenografów Aleksandry Stawik i Michała Dracza).
Ten spektakl można jeszcze uratować: jest kolorowy, dynamiczny, pełen melodii (świetne kompozycje oraz wplecione znane cytaty - odpowiedzialny Sambor Dudziński!), roztańczony, dowcipny. Pytam więc: Panowie reżyserzy, kiedy mam przyjść po raz wtóry?