Artykuły

Księżniczka jak Ordonówna

"Księżniczka czardasza" Emmericha Kalmana w reż. Pii Partum w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Alexandra Kozowicz w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Burleska zamiast czardasza to przepis na odświeżenie "Księżniczki czardasza" w reżyserii Pii Partum. W najnowszej premierze Opery Śląskiej są blichtr, pomysł i dobrze wszystkim znane melodie Emmericha Kalmana.

Czar i wdzięk "Księżniczki czardasza" (i każdej operetki, których arie znamy doskonale z sylwestrowych i noworocznych gal) opiera się na muzyce. Pięknej i... nudnej. Wydawać by się mogło, że wszystkie te operetkowe melodie zostały napisane na jedno kopyto. "W rytm walczyka serce śpiewa - kochaj mnie" może się pomylić z innym operetkowym szlagierem z "Wesołej wdówki" Lehára - "Usta milczą, dusza śpiewa". Ale o gustach się nie dyskutuje. Podyskutujmy zatem o inscenizacji.

Czardasz stracił swą przaśność

Reżyserię powierzono młodziutkiej Pii Partum, która w zeszłym roku zdobyła II nagrodę w międzynarodowym konkursie dla reżyserów operowych w National Theatre w Mannheim. Jej pomysłem na "Księżniczkę" był lifiting. Tytułowa księżniczka czardasza, czyli Sylvia Varescu, obrosła w piórka Hanki Ordonówny. Chodzi w kostiumach, które przywodzą na myśl przedwojenne warszawskie kabarety (i niektóre są jak z Ordonówny zdjęte) i żyje w latach 20. XX wieku. Tym samym czardasz z pierwszego aktu stracił na przaśności i wygląda bardziej jak burleska. Inscenizacja znakomicie wpisuje się w trend, który wyznaczył na przykład serial o Eugeniuszu Bodo. Tyle, że nie popełnia żadnego błędu telewizyjnej produkcji.

Po pierwsze - o ile kostiumy są przepyszne, muzyka jest pyszna (choć niektórych może mdlić jej słodycz), o tyle cała reszta została ograniczona do minimum. Prawie zupełnie zrezygnowano ze scenografii (za wyjątkiem niezbędnych rekwizytów) na rzecz absolutnie wyjątkowej instalacji wideo Wojciecha Pusia. Jej poszczególne sekwencje są tak mistrzowsko skonstruowane, że... przyćmiewają to, co się dzieje na scenie. Tak jest choćby w scenie duetu Stasi i Edwina - nikt nie słucha tych dwoje, tylko patrzy na dwoje z kadru tego rzekomego "tła".

Po drugie cieszy, że nikt nie wpadł (albo wszyscy zgodnie zrezygnowali) na pomysł, aby z "Księżniczki" - w ramach tej konwencji - zrobić rewię. Rewia i czardasz to jednak nie najlepszy mariaż, a tu właściwie oprócz kilku skromnych scenek baletowych, nikt nam sceny nie zagracił. I zostawił w dobrych rękach odtwórców głównych ról.

Boni z iskrą w oku

Całe to komediowe przedsięwzięcie trzyma w ryzach właściwie jeden jedyny Maciej Komandera wcielający się w rolę Boni Kancsianu. Jest zabawny, szarmancki, ma w sobie jakiś dystans, charakterystyczny (i niezbędny) przecież dla konwencji gatunku. W operetce czuje się jak ryba w wodzie.

Sławomir Naborczyk w roli Edwina to prawdziwy hrabia, przystojny, utalentowany, ale sztywny i iskry w jego oczach trudno się doszukać. Za to od młodziutkiej Aleksandry Orłowskiej (czyli Sylvii Varescu) trudno oderwać wzrok - gdy śpiewa, jest piękna i charyzmatyczna, gdy mówi (bo w operetkach czasem się także mówi), nie można jej odmówić wdzięku i talentu. Do tego tria dołączy w drugim akcie Stasi (świetna Leokadia Duży), a rola to bardzo wdzięczna, choć wydawać by się mogło, że sama postać jest tragiczna - w końcu na własnych zaślubinach dowiaduje się o zdradzie narzeczonego. Szybko jednak zakochuje się w innym - swoją drogą scenicznie ciekawszym Bonim. Taki to właśnie świat operetki, gdzie wydarzyć się może wszystko. W tej śląskiej inscenizacji wydarzyło się tylko tyle, żeby nie zaszkodzić. A to już bardzo dużo.

Kolejna okazja, żeby zobaczyć i posłuchać "Księżniczki Czardasza" 8 i 10 lutego. Bilety od 15 do 70 złotych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji