Artykuły

Zostanie po nas garniec żółci i głuchy, drwiący śmiech pokoleń

"Szajba" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Joanna Ostrowska.

Zygmunt Miłoszewski w jednym ze swoich kryminałów wkłada w usta policyjnego psychologa-profilera słowa, które w kontekście spektaklu "Szajba" z gnieźnieńskiego teatru brzmią jak najlepszy komentarz. Postać w kryminale nazywa się Jarosław Klejnocki i jeśli wczytać się w jej opis nie ma wątpliwości, iż pierwowzorem dla niej był poeta, literat, polonista noszący takie właśnie nazwisko, bierze on mianowicie udział w konkursie na "najbardziej polskie słowo" (co pasuje raczej do językoznawcy, niż do psychologa). Tym najbardziej polskim ze słów miałby być wyraz: żółć. "() Składa się z samych polskich znaków diakrytycznych charakterystycznych ekskluzywnie dla języka polskiego i w ten sposób zyskuje rangę tyleż oryginalności, co niepowtarzalności (). Po drugie, mimo że wyraz ten językowo jest dystynktywny, zawiera treści uogólniające, w symboliczny sposób stanowi o naturze wspólnoty, która się nim, przyznajmy, że niezbyt często, posługuje. Oddaje pewien charakterystyczny nad Wisłą stan mentalno-psychiczny. Zgorzknienie, frustrację, drwinę podszytą złą energią i poczuciem własnego niespełnienia, bycie na 'nie' i ciągłe nieusatysfakcjonowanie." Takie rozpoznanie dotyczące ludzi zamieszkujących ten fragment planety łączy dwoje literatów - Miłoszewskiego (skrywającego się za polonistą vel psychologiem Klejnockim) oraz autorkę "Szajb"y Małgorzatę Sikorską-Miszczuk, który to tekst został wystawiony w Teatrze im. A. Fredry w Gnieźnie. Choć w przedstawieniu nie pojawia się jakakolwiek, choćby najmniejsza parafraza zacytowanych słów, to cała inscenizacja Marcina Libera zdaje się prowadzić ku takiej właśnie konkluzji - wypowiedzianej nie wprost, nie na poważnie lecz dokładnie pokazanej, gdy w kulminacyjnej scenie postacie rozbijają na mapie przedstawiającej kraj nad Wisłą butelki wypełnione żółtym płynem, który - jak można się domyślać - doprowadził do zaniku jakichkolwiek form życia na tym skrawku lądu.

W innej z powieści Miłoszewskiego ta sama postać, przygotowując profil mordercy, sceptycznym policjantom mówi, iż oto próbuje ona swoimi rozważaniami naprowadzić ich na "równoległy tor myślenia", który ma pomóc im wyjść poza ich własne schematy poznawcze. Podobnie też w swojej "Szajbie" robi Sikorska-Miszczuk tworząc nie tyle political fiction, co pokazując nasz świat "wymyślony równolegle", gdzie nie znajdzie się łatwych analogii z "aktualną sytuacją" i prostych aluzyjek pod brawko od publiczności. Jej narracja to jakiś oderwany od realiów a jednak podskórnie bardzo przenikliwy obraz uniwersalnej, ponadczasowej polskości, który w każdych czasach, dzięki jakiejś "szajbie" okazuje się być bardzo współczesny. Stąd też - zarówno tekst, jak i inscenizacja sięgają do bardzo różnych gatunków i wynikających z nich estetyk: od thrillera przez powieść drogi, teatr dokumentalny i teatr absurdu po farsę. Wydawać by się mogło, iż taki misz-masz to czysta zabawa formami, lecz stworzyć taki sceniczny galimatias, który równocześnie jest spójną, logiczną, chwilami komiczną w swoich paradoksach i absurdalności, chwilami prawdziwie przejmującą opowieścią to naprawdę duża sztuka. Wymaga ona i od autorki, i od reżysera, i od aktorów bardzo świadomego posługiwania się konwencjami poszczególnych gatunków, swobodnego przechodzenia między nimi a także wyczucia proporcji, by żaden z nich nie zdominował spektaklu. Wszystko to udało się całej ekipie realizatorów znakomicie - to "szajbnięte" przedstawienie posiada niezwykłą precyzję, dzięki której można sobie pozwolić na sceniczne szaleństwa - plątanie planów i poziomów spektaklu, kiedy nagle okazuje się, iż dziwny sen żony (Katarzyna Strączek) dożywotniego premiera Mistera Ble (Roland Nowak), staje się rzeczywistością: terroryści - separatyści z Kujaw pod wodzą niejakiego 99 gr (Paweł Paczesny) postanawiają zniszczyć kraj ziemniakożerców (czyli Polskę). Czym sobie Polska zasłużyła na taki los? Tego się nie dowiemy - po prostu urażony 99 gr (tyle pewnej nocy zabrakło mu na alkohol i musiał ją całą przeżyć na trzeźwo) chce znaleźć sposób, jak upuścić z siebie trochę żółci i postanawia dla swojego samopoczucia dorobić jakiś wielki i słuszny kontekst, który jego durny afekt zamieniłby w Wielką Ideę. Pozwala to jego prywatną zemstę na świecie, dokonywaną przy pomocy głupich, lecz nie mniej przez to okrutnych metod (jak wyłupienie oka współtowarzyszowi Zacharowi - Sebastian Perdek, żeby paproch w nim nie drażnił go podczas łączenia kabelków bomby) zamienić w Walkę o Słuszną Sprawę. A Walka o Słuszną Sprawę jak wiadomo wymaga tych, co są gotowi się poświęcić dla Sprawy. Samo poświęcenie to jednak za mało, trzeba jeszcze znaleźć odpowiednią "narrację" mówienia o nim. Dlatego pierwszą ofiarą (i to w podwójnym sensie) staje się postać przechwycona z realu - profesor Bralczyk (Wojciech Siedlecki), który ma pomóc znaleźć odpowiednie słowo określające bohaterskiego męczennika z Kujaw: czy lepiej by był to "mękujaw" czy "kujater"? W ten sposób - parafrazując - terroryści chcą "robić rzeczy słowami". Ponieważ jednak rozważania profesorskie są dla bojowników wielkiej sprawy zbyt niejednoznaczne, ten reprezentant intelektu i braku jednoznaczności zostaje zabity. Powróci pod koniec przedstawienia - siłą woli wypchnąwszy kulę z mózgu - by nie opuszczać ojczyzny w potrzebie.

Liber razem z Sikorską-Miszczuk w ten sceniczny świat wprowadzają co jakiś czas elementy serio, które nie tyle unieważniają wcześniejszą opowieść, lecz pokazują, iż nawet to, co wydaje się śmieszne, absurdalne i nierealne może zamienić nasz świat w miejsce grozy. Służą temu przede wszystkim sceny z dziećmi początkowo występującymi jako chór ludowy stwarzający oprawę dla oficjalnych uroczystości państwowych organizowanych przez Mistera Ble. Pod koniec równie instrumentalnie, choć o wiele straszniej zostają one użyte przez terrorystów z Kujaw. Te kilka scen zrobiło na mnie ogromne wrażenie, tym jak bardzo celnie pokazano bezwzględność ideologii męczennictwa (cudzego wyłącznie). Cały spektakl rozgrywa się na scenie oddzielonej od widowni wysokim siatkowym ogrodzeniem, które wrzyna się w nią tworząc przejście i dzieląc ją na dwie części. Oprócz tej bardzo wymownej scenografii autorstwa Mirka Kaczmarka wiele więcej na scenie nie ma. Jednak jej prosta i surowa forma tworzy poczucie jakiegoś zlagrowania: i nas - widzów, i postaci ze spektaklu. Po scenie, w której terroryści z Kujaw szykują dzieci do przejścia przez pole minowe odgradzające zajęty przez nich teren od Polski, kilkanaścioro młodych aktorów nakrytych szaro-burymi kocami (które miały stanowić ich maskowanie i równocześnie nie pozwolić rozprzestrzenić się szczątkom za bardzo, gdyby młody męczennik wszedł jednak na minę) staje z nami twarzą w twarz za siatkowym ogrodzeniem. Ten obraz przypomina bardzo mocno czarno-białe zdjęcia dzieci z obozów koncentracyjnych i jest jak policzek - policzek dla nas wszystkich, dla "polskiej tradycji" nakazującej chwalić się dziecięcymi bohaterami poczynając od obrony Głogowa, na sali małego powstańca w warszawskim muzeum kończąc. Do tych dzieci wychodzi kolejna postać przechwycona z rzeczywistości: Malala (Martyna Rozwadowska) miłym, spokojnym głosem, jakim opowiada się bajki przed snem, prezentująca im swoją historię - dziewczynki, którą próbowano zabić za to, że chce chodzić do szkoły. To w zasadzie jedyne sceny pozbawione kpiny, ironii i ambiwalencji - ich wymowa jest jasna: kto walczy z dziećmi i kto walczy dziećmi jest barbarzyńcą. Bardzo się cieszę, że Liber tak mocno i wyraziście zbudował te sceny. Dzięki temu jego przestawienia nie da się określić krótką formułką: komiczna political fiction, ponieważ odzywają się w nim tony naprawdę poważnej dyskusji o kształt tego, co uznawane jest za "polskość". A mam wrażenie, że teraz, choć jest już bardzo późno, takiej dyskusji potrzebujemy desperacko. Wspaniałym, bo rewelacyjnie zagranym, głosem w niej była postać Polaka spod stołu (Wojciech Kalinowski), którego gorzkie i ironiczne monologi siłą swego wyrazu przywodziły mi na myśl spektakl sprzed kilkudziesięciu lat, powstały w bardzo ponurej rzeczywistości -" Piołun" Teatru Ósmego Dnia. Ten rys "starej alternatywy" jest w jakiś nieoczywisty sposób silnie obecny w sposobie budowania rzeczywistości scenicznej, sceny wynikają jedne z drugich na zasadzie skojarzeń, rozwichrzona narracja przypomina improwizacje wokół głównego tematu a wprowadzane postacie, jak Malala czy Marcel Proust (Jan Niemczyk) mają za zadanie uruchomić wiedzę widza poszerzającą wymowę przedstawienia. Trudno więc nazwać to "nowym językiem", choć dopiero teraz pełnymi garściami używają go młodzi reżyserzy na instytucjonalnych scenach. Przewaga Libera nad nimi w takim budowaniu opowieści polega na tym, że on sam na sobie jako aktor i reżyser uczył się takiej metody pracy, a nie przejął ją jako coś zewnętrznego. Dlatego każdy dziwaczny na pierwszy rzut oka pomysł ma swoje uzasadnienie i logicznie mieści się w przyjętej konwencji. Tym większa chwała dla aktorów, którzy zebrani na ten jeden spektakl, nie pracujący długo ze sobą (niemal połowa obsady występowała gościnnie) byli w stanie przenieść tę precyzję w sferę działania.

W tym miejscu, podsumowując nie tylko sam spektakl, ale i rzeczywistość o jakiej opowiada i w jakiej powstał, trzeba jeszcze raz przywołać owo klejnockie myślenie równoległe połączone z szajbą Sikorskiej-Miszczuk. Jeszcze kilka lat temu trudno byłoby pomyśleć, że reżyser, który tworzył spektakle w najlepszych instytucjach teatralnych w Polsce - w Starym Teatrze, warszawskim Powszechnym, bydgoskim czy wrocławskim Polskim zdecyduje się wyreżyserować coś w Gnieźnie, że w jego przedstawieniu zgodzą się wziąć udział aktorzy znani z teatrów we Wrocławiu i Bydgoszczy i że razem z miejscowymi siłami stworzą tak znakomity spektakl, w którym w żaden sposób nie widać różnic warsztatowych między lokalnym zespołem a przybyszami. Szaleństwo szajby czy może myślenie równoległe? Oczywiście wiem, zdaję sobie sprawę, że gdyby nie przymiotnikowa zmiana, jaka dotknęła Stary czy Polski z Wrocławia to nikt z tych artystów nie miałby czasu pracować w małym teatrze w Wielkopolsce.

Końcowa scena spektaklu nawiązuje do słynnych filmów science fiction. Na scenie pojawiają się małopludy w kosmicznych skafandrach, które badają wymarłą ziemię. Odkrywają nieznaną substancję, która - jak się okaże - była powodem końca wszelkich form życia. Tą substancją jest "najbardziej polska" żółć, która zniszczywszy Ziemię wyruszyła na podbój kosmosu.

Jak mówił Miłoszewski/Klejnocki: "Żółć zbiera się powoli, małymi kropelkami. Najpierw tylko czasami się odbija, potem zamienia w nieprzyjemną zgagę, przeszkadza żyć, jest irytującym coraz bardziej szumem zła, niczym ćmienie zęba, z tą różnicą, że przyczyny żółci nie usuniemy w czasie jednego zabiegu." Wizyta w teatrze im. Fredry może być takim właśnie pierwszym zabiegiem usuwania żółci - raz, że pozwala się autentycznie pośmiać; dwa, że bardzo jasno pokazuje jak kończy się inwazja żółci.

***

Autorką jest Joanna Ostrowska, doktor nauk o komunikacji i poznaniu, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą. Współprowadząca grupy "Performances in Public Spaces" w ramach International Federation for Theatre Research.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji