Artykuły

Deskorolka Morosophusa

"Morosophus" w reż. Tomasza Gilewicza w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Ulica wdarła się do Teatru Dramatycznego. I porwała wszystkich. Takich oklasków i owacji na stojąco w Węgierce nie było od lat.

Zapomnij drogi widzu o klasycznym dramacie czy taniej komedii. Zasiądziesz w wygodnym fotelu, ale zaraz będziesz się chciał z niego zerwać, bo rytmy i energia bijąca ze sceny sprawią, że też chciałbyś sobie poszaleć. Zadziwisz się, bo zobaczysz grafficiarzy i deskorolki w nobliwym teatrze. Zapatrzysz się, bo gibcy tancerze w swoich breakdance'owych wyczynach zdają się przeczyć prawom fizyki. Zasłuchasz się też, bo połączenie miksującego didżeja, trąbki i basu, na żywo akompaniujących tancerzom, jest lepsze niż świetne. Do tego: wideoprojekcje w tle, zapach sprayu graffiti roznoszący się po sali, slamowanie. Efekt? Piorunujący.

Najbardziej niezwykle jest zaś to, że to widowisko zrobili młodzi ludzie, którzy do Węgierki przyszli wprost z ulicy. W znaczeniu dosłownym. "Morosophusa" - projekt taneczno-muzyczny i jednocześnie siódmą w tym sezonie premierę w Węgierce - sporządzili tancerze i muzycy z Białegostoku i okolic, wywodzący się właśnie z szeroko rozumianej kultury ulicznej i hiphopowej.

Skrzyknęło się ponad 20 osób (tancerze, slamowcy, skate'owcy, grafficiarze, muzycy). Sami - od scenariusza po scenografię - zrobili przedstawienie (teatr użyczył sceny, pomocy technicznej i merytorycznej, na żywo zagrali profesjonalni muzycy). Zrobili też programy, ulotki, plakaty. Powstało zwarte - w sensie konstrukcyjnym - konsekwentnie prowadzone przez 50 minut widowisko (w reżyserii Tomasza Gilewicza). Swoisty manifest kultury i sztuki ulicy, młodzieżowych zainteresowań, które - co powszechne - postrzegane są przez innych jako marnowanie czasu. Bardzo niesprawiedliwie - to ekspresja młodych, ich pasji, podparta niezłymi talentami.

O tym jest właśnie "Morosophus": o pasji nierozumianej przez społeczeństwo, goniące za codziennością. O indywidualności niszczonej przez rutynę i niechęć nijakiego tłumu.

W sensie fabularnym spektakl nieco kuleje (inspiracją był staropolski moralitet Gnapheusa o wędrownym grajku, niedopasowanym do reszty; co jakiś czas pojawiają się tu wtręty z tego dramatu, które nieznającym kontekstu mogą się wydać cokolwiek niezrozumiale - scena z parasolem). Ale wytańczone historie konfrontacji "My - Oni" są jednak tak wyraźne i sugestywne, że nawet te drobne potknięcia i odrobina egzaltacji w partiach mówionych - nie mają znaczenia.

Od młodych trudno oderwać wzrok. Są profesjonalni - scenografia, choreografia, kostiumy, filmy. Ciągle naturalni (choć deski teatru to nie jest ich naturalne środowisko), autentycznie utalentowani (zatańczą przepełniony autobus i zautomatyzowany tłum, co dziwić nie powinno, bo wśród tancerzy są uczestnicy kultowego już projektu hiphopowego "12 ławek", zrealizowanego w Teatrze Muzycznym w Gdyni oraz spektaklu "Opentaniec" i "Koty"). Dowcipni i z poczuciem misji (do pracy nad spektaklem wciągnęli najmłodszych - najlepszych uczestników prowadzonych przez siebie warsztatów).

Tylko pozazdrościć takiego mariażu.

Czy po takim spektaklu układ "My - Oni" przejdzie ewolucję? Już po wszystkim rozentuzjazmowana publika zerwała się z krzeseł. A gdy zaczął się 20-minutowy jam session (na scenę zbiegli znajomi z ulicy), nikt nie opuścił sali, jakby przedstawienie trwało dalej. Tak jak starszy pan, który patrząc na breakdance'owe szaleństwa, kręcił głową z podziwem.

Poproszę o jeszcze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji