Artykuły

Nienawidzę Teatru Telewizji

Teatr o największej widowni. Misja stuprocentowa. A ja po prostu nie jestem w stanie tego oglądać - pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Kompletnie nie wiem, po co mi ten tekst. Mam przecież też swoje drobne interesiki, które chciałbym rozwinąć w TVP, skąd przepędziła mnie PO, znów chciałbym z fasonem zajeżdżać na Woronicza, by coś tam poprodukować, mam swoich znajomych, którzy w tym całym biznesie robią i przecież całkiem szlachetne to postaci, a jednak nie mogę wytrzymać, po prostu nie mogę i znowu czuję się jak krytyk debiutant, który słyszy zewsząd syki i widzi miny strofujących go dorosłych i bardziej doświadczonych i wie, że oni chcą dla niego dobrze, że może lepiej nie zaczynać. No bo faktycznie: po co o tym opowiadać? Jest tyle książek do przeczytania, jest tyle filmów do obejrzenia, spektakli prawdziwych do zaliczenia, jednak przecież to wszystko jakaś paranoja.

Chodzi o Teatr Telewizji. Wielkie osiągnięcie telewizji dobrej zmiany, znak, że oto siepacze z PiS nie tacy straszni, że mają też coś dla inteligentów, no i dla środowiska teatralnego, rzecz jasna.

Kuzyn Prezesa, Jan Maria Tomaszewski, w żenującym wywiadzie, którego udzielił Robertowi Mazurkowi ("mam takie pier...ęcie z pięści, że mógłbym kilku delikwentów położyć..."), chwali się i puszy, jaki to wielki z niego mecenas. No tak: skłonił spółkę Skarbu Państwa do dotowania Teatru Telewizji. Coś, co w normalnym przypadku uchodziłoby za aberrację: krewniak prominentnego polityka załatwia kasę na deficytową produkcję, tu najwyraźniej uchodzi - w imię wyższej kultury - za gest mecenasa. Bo Teatr Telewizji to jakiś fetysz, to coś, co wymieniane jednym tchem z Kabaretem Starszych Panów ma być znakiem najwyższej jakości telewizyjnej sztuki, dotknięciem absolutu nieledwie.

TRUPA GOMBROWICZA

Groteskowe to wszystko: brat cioteczny jako mecenas - wiem, wiem groźna to postać, wpływowa, lepiej nie zadzierać - i to wielkie święto polskiej kultury, raz na dwa tygodnie premiera w telewizyjnej Jedynce. Teatr o największej widowni. Misja stuprocentowa. A ja po prostu nie jestem w stanie tego oglądać. Ostatni eksces tego gatunku - "Biesiada u hrabiny Kotłubaj" według zabawnego, lecz banalnego dość opowiadanka Witolda Gombrowicza i towarzysząca temu celebracja. Oto reżyser Robert Gliński zgromadził leciwych, lecz zasłużonych aktorów - Barbarę Krafftównę (lat 89), Annę Polony (79 lat) i Bohdana Łazukę (79 lat), no i do tego zaprzągł jeszcze wdowę po Witoldzie - Ritę Gombrowicz (lat 83), której przecież ostatnim mocnym akordem powinny pozostać wstrząsające, ekshibicjonistyczne wyznania poczynione Klementynie Suchanów. Aha, no to na takim tle faktycznie mógł w charakterze "młodego" obsadzić Piotra Adamczyka (lat 45). I szantażując taką doborową stawką aktorów, wystawić nie wiadomo co i nie wiadomo po co. Autor adaptacji, Jan Bończa-Szabłowski, ubogacił to opowiadanko dodanymi zupełnie ni priczom fragmentami innych dzieł autora "Iwony, księżniczki Burgunda", każąc na przykład Grzegorzowi Małeckiemu jako kucharzowi robiącemu przez cały spektakl tylko miny wyrecytować na koniec pokaźny fragment "Pamiętnika Stefana Czarnieckiego"

Potem, po tym spektaklu - bez sensu i potrzeby wystawionym - program "Tanie dranie" Krzysztofa Kłopotowskiego i Jakuba Moroza, którzy zamiast rozjechać ten żenujący pokaz podpinania się pod wielkości, ciumkając, odgrywają po raz kolejny rytuał opowieści, jaki to wielki jest Gombrowicz i jak wiele możemy się od niego nauczyć. Profesor Dariusz Gawin po raz setny chyba powtarza opowieści, że z jednej strony tak, a z drugiej inaczej, reżyser Gliński sprzedaje nam banały na poziomie licealnym. I to jest, jak rozumiem, szczyt inteligencji i wyrafinowania! Jedyne sensowne pytanie, mordercze, Kłopotowskiego, o to, jak zareagowałby Gombrowicz na Muzeum Powstania Warszawskiego, przecież zatapiające Gawina, wiceszefa tej placówki, nie zostaje pociągnięte, więc szlus, sprawa odfajkowana. W "Rzeczpospolitej" i nawet "Gazecie Wyborczej" pojawiają się pochwalne recenzje, rzecz zaliczona.

A we mnie po prostu coś skręca się na te pozory myślenia, pozory sztuki głębokiej, pozory sztuki drapieżnej! Wykalkulowany zestaw aktorów z potakującą wdową po Wielkim Pisarzu - zaiste groteskowa po gombrowiczowsku, to trupa (teatralna) - i pozór ostrej jak brzytwa dyskusji o współczesności. Se pogadali.

MINY DO KAMERY

Ale przecież tyle samo warte są i inne produkty Teatru Telewizji, z tymi gestami przerysowanymi, z tą estetyką sprzed kilkudziesięciu lat, aktorską i reżyserską manierą, patosem - akceptowalnymi może na teatralnych deskach, tutaj, dla mnie - śmiesznymi i wkurzającymi po prostu. Wiem, wiem, inni to kupują, to nie jest sprawa ideologiczna. Piotr Zaremba z zachwytem pisze o "Listach z Rosji", wyreżyserowanych przez zdolnego przecież Wawrzyńca Kostrzewskiego, i opowiada, że to wielkie dzieło, że przejdzie do historii polskiej kultury. "Pokazana przez moment twarz zamordowanego w Szlisselburgu młodego cara Iwana - będzie mi się śnić po nocach" - zapewnia nas Zaremba, no a ja przecież nie mam kompetencji, by zaprzeczyć, nie wiem, co tam śni się Piotrowi, może i zjawi mu się buzia aktora Marcina Bubółki z doczepionym - zepsutym zębem. Takie to, panie, horrory.

O wyginających się przed kamerą aktorach, robiących miny dziwaczne a prezentujące głęboką wiedzę o Rosji, pisze Zaremba w samych superlatywach. I ja wiem, że to szczerze. Pisze Zaremba: "Sceny balowe na carskim dworze zarazem kojarzą się z wielką polską tradycją literacką (bal u Senatora z "Dziadów"), jak korzystają z dorobku współczesnej kinematografii kreacyjnej posługującej się groteską, symbolem, skrótem". Ha, ha, ha, chciałoby się rzec na te opowiastki o "dorobku współczesnej kinematografii kreacyjnej" - co to w ogóle za dziwoląg? - ale okazuje się, że nabiera się najwyraźniej na to nawet Michał Oleszczyk, koleś z innej bajki, umieszczający owe "Listy z Rosji" wśród złotych produkcji roku 2017.

Co ja poradzę, że ja nie mogę kupić tej konwencji? Po prostu. W teatrze realnym - jestem w stanie, w kinie - jestem, a w tym tworze pokracznym, niby-telewizyjnym, ale realizowanym tak, jakby nie było współczesnej techniki, jakby nie było filmów, jakby nie było Internetu, nie było nowego języka i nowej estetyki, tu po prostu nie mogę. Gdy widzę po raz kolejny Piotra Adamczyka z błąkającym się po twarzy uśmieszkiem, jak na tle jakichś płacht wygłasza słowa de Custine'a, którymi, gdy wydał je podziemny "Krąg", jaraliśmy się jeszcze za komuny, to przecież kompletnie mu nie wierzę. I przecież czy to Adam Ferency jako car, czy matka reżysera Halina Łabonarska w roli carycy, to dla mnie wciąż aktorzy recytujący swoje role w tekturowych i płóciennych umownych dekoracjach. Puste to wszystko dla mnie, tępe i niedrapieżne.

Jeśli ktoś kupuje taką konwencję, jest w stanie znieść aktorów strojących groźne miny do obiektywu, proszę bardzo. Tylko czy te rytuały do czegokolwiek prowadzą? Zdaje mi się Teatr Telewizji jakimś wielkim inteligenckim masturbatorem, pozorującym ruch myśli, a spełniającym tylko funkcje pustego obrzędu. Zapuszczam, sobie na Vod.tvp.pl "Brata naszego Boga" * (reż. Paweł Woldan), no i jakaś niemoc kompletna. Aktorzy, wcielający się w przyjaciół świętego brata Alberta Chmielowskiego, wspominają go, gadając do kamery, jakby nagrywany był jakiś dokument z ich udziałem, i jeszcze podgrywają, przerywają tekst wspomnienia, uśmiechają się, niby wahają, no koszmar jakiś. A scenografia? A życie drugiego planu? Zero. Kompletnie niewiarygodne przestrzenie. 0, znajomkowie: Tadzio Chudecki jako bezdomny - w peruce i włóczkowym berecie coś peroruje; Arkadiusz Janiczek, etatowy esesman, tu z wniebowziętym, kompletnie niewiarygodnym uśmiechem braciszka zakonnego; a do tego Borys Szyc udający głęboką duchowość. Słucham ich, patrzę na nich i czekam tylko, który z nich wybuchnie śmiechem szyderczym z tego, co robi. Drewniany tekst Wojtyły, który owszem, mocował się ze swoimi dylematami, ale na miłość boską, nie stworzył arcydzieła, więc jakoś trzeba by było podejść do tego sposobem! A tak? - totalna porażka.

No i spektakl o Krystynie Skarbek -"Wojna - moja miłość" Wojciecha Nowaka z Małgorzatą Kożuchowską. Przykład bezsilności reżysera i aktorki. Pobrzmiewa w tym jakiś odgłos Teatru Sensacji, dawnej czwartkowej Kobry. Ten Londyn żałośnie robiony w telewizyjnym studiu. Czerwona budka telefoniczna, stary samochód, karafka ze "scotchem" przynoszona do hotelowego pokoju, stary telefon. No i Kożuchowska, której kreacja miała zdaje się przysłonić inscenizacyjne ubóstwo, wstrząsając opowieścią o ostatniej nocy w tragicznym życiu "ulubionej agentki Winstona Churchilla", pięknej, lecz przegranej, niepotrafiącej odnaleźć się w świecie bez wojny. No i Kożuchowska - niespecjalnie porusza. Inni aktorzy zresztą też - skoro to Teatr Telewizji, to gramy to tekturowo.

ZABICIE MARSZAŁKA

Ja wiem, jest kasa na Teatr Telewizji, jest zamówienie, to robimy Teatr Telewizji. Czyż nie w podobnym stylu rozłożono tekst Wojciecha Tomczyka o Piłsudskim? "Marszałek" w reżyserii Krzysztofa Langa. Zmanierowane, nudne widowisko. Temat niby ekscytujący: lata 30., stojący nad grobem stary Naczelnik, poczucie kresu niepodległości, wstrząsający projekt wojny prewencyjnej przeciw Niemcom. A w telewizorze - znani i lubiani aktorzy, ba - żeby tylko znani i lubiani, ale naprawdę zdolni, gotowi zagrać fantastyczne rzeczy: Mirosław Baka! Adam Woronowicz! - wygłaszają sztywno jakieś kwestie, osadzeni przy stole, prowadzeni po korytarzu. Wszystko rozgrywane płasko, prawda, bo to, panie, nie film, tylko sztuka telewizyjna, więc - choć rzecz gramy w naturalnych wnętrzach - nie ma zgody na to, by do kółka naszego recytatorskiego wtargnęło życie. Jeździmy od twarzy do twarzy, nie ma żartów. No i biedny Mariusz Bonaszewski, świetny przecież jako Marszałek, naprawdę robi, co może, wygina się, miota, ale przecież wsadzony jest w sztywne ramy Teatru Telewizji, między kukły i rekwizyty. Ma być uroczyście, pusto i nudno, będzie pusto, jak sobie stryjenka winszuje.

To po prostu wszystko jest nie do zniesienia!

Oglądam koszmarną "Lekcję polskiego" w reżyserii Mariusza Malca. Oglądam "Mocka", który ma mieć premierę w najbliższy poniedziałek. Znów: zdolny przecież reżyser, ten Łukasz Palkowski, ale wchodzi w konwencję jakąś dziwaczną, w inscenizację teatralną, która z kryminału czyni jakąś artystowską wariację. Odgrywa sceny w wielkich, ziejących chłodem przestrzeniach, aktor Warszawski przenosi grymasy z "Belfra", w którym grał oficera CBŚ. Zero realizmu, jakieś senne widziadła. Intryga, napięcie? Gdzież tam.

Ktoś powie, ale kup tę konwencję, to jak opera, no przecież trzeba zaakceptować umowność. No zgoda, to ja akceptuję - w teatrze. Ale nie tu, gdy serwuje się sztukę w jakimś rozkroku. Między manierą a realizmem. Mamy te rzeczy przerysowywać? To róbmy to jak w "Fernando Krapp napisał do mnie ten list" (to jeden z ostatnich spektakli, który mi się podobał, rok 1995, czasy naszej pampersiej świetności w telewizji: reżyseria - Marcin Ziębiński, scenografia - Anna Brodnicka, no i w rolach głównych Marek Walczewski z Małgorzatą Rudzką), róbmy to w sposób przerafinowany, jedźmy po bandzie, a nie tak: ni to, ni sio czyniąc. Albo jedźmy w kierunku, w jakim ciągnął sprawę Wojciech Smarzowski w "Małżowinie", w stronę filmu. Ale niech to będzie jakieś. Wyraziste, radykalne!

W STRONĘ FILMU

Czy nie lepiej, by jednak dać budżet na robienie telewizyjnych filmów? Choćby i ludziom związanym z teatrem, jeśli już w ten sposób mamy ich dotować. Strzępka z Demirskim w serialu "Artyści" (zamówionym przez Jerzego Kapuścińskiego) pokazali, że prawie są na to gotowi. Znaczące, że najgorsze fragmenty ich serialu to były te, które odwoływały się do maniery Teatru Telewizji: zagubienie się w labiryncie klatek schodowych Pałacu Kultury, sceny wizyjne, groteskowe, robienie grozy zgrzebnymi środkami. Jednak przecież inne elementy pokazały, że twórcy teatralni chcą się uczyć nowych form.

Podobnie zresztą - w kierunku prawie filmowej realizacji - idzie Jan Englert w remake'u spektaklu Zygmunta Hübnera z roku 1980, w "Spiskowcach" według Josepha Conrada. Dofinansowany z państwowych środków w związku z Rokiem Josepha Conrada, kręci swój spektakl w naturalnych wnętrzach. (O dziwo, plenerowe sceny nie wychodzą mu kompletnie, jakby wypuszczony na świeże powietrze tracił kontrolę nad operatorem i aktorami). Jednak daje dzieło rzeczywiście satysfakcjonujące pod względem reżyserii i aktorstwa, choć nie wiem co prawda, dlaczego Mateusz Rusin jako Razumow nie zagrał ostrzej. Oglądamy więc fantastycznie przyrządzone danie z tej powieści dziwacznej, pokazującej zakompleksionego Conrada szamoczącego się między odrazą a podziwem dla Dostojewskiego, Conrada pragnącego przezwyciężyć i zakwestionować autora "Biesów", a wciąż wpadającego w jego koleiny Nie wiem, co ma wynikać z tej opowieści dla współczesnych i - jeśli wierzyć Englertowi - sam reżyser niespecjalnie wie, czemu ma służyć ten niewątpliwie świetnie zagrany spektakl. Spektakl ciążący ku filmowi, uciekający od estetyki Teatru Telewizji.

Któż zresztą ceni tę estetykę? Przecież język teatru współczesnego znacznie wyprzedza to, co pokazywane jest w telewizorze. Wycieczki w kierunku multimediów: wideoprojekcje, montaż, zabawy w awatary, hologramy, wciąganie w grę gatunków filmowych i telewizyjnych, wtargnięcie Internetu i mediów społecznościowych, przecież w tym kierunku rozwija się język sztuk fabularnych.

Owszem, może kiedyś, lat temu dziesięć, w Scenie Faktu, gdy pospiesznie przywracaliśmy pamięć o naszych narodowej sprawy męczennikach, chodzenie na skróty i korzystanie z umowności Teatru Telewizji było uzasadnione. Gwałtowne zaczerpnięcie oddechu, by wykrzyczeć, wycharczeć te historie, tendencyjnie, prosto, miało w sobie mnóstwo surowego autentyzmu. A teraz? Kurz głównie i tektura.

Jeśli inteligenci mają mieć w telewizji publicznej raz na dwa tygodnie jakieś święto, jakiś swój czas, to pokażmy im coś, co będzie prawdziwie inspirujące, co tak da nam po oczach, że poruszeni będziemy o tym rozmawiali przez następne tygodnie.

A tak co? Mamy włożyć ciepłe papucie, zaparzyć sobie herbatki i zobaczyć kolejne tekturowe albo halowe przedsięwzięcie. Może i Prezes to lubi, może Kuzynowi to daje dużo splendoru, środowisko go lubi, ale naprawdę, hm, cóż, już chciałbym wypowiedzieć się w imieniu jakiejś grupy, ale widzę, że przecież jestem sam, samiutki i inni kupują tę konwencję, inni się zachwycają. No dobra, to deklaruję, ja, Andrzej Horubała: mnie się to nie podoba i ja jestem przeciw. Dlaczego? Bo wierzę w język telewizji, wierzę w język filmu, a w anachroniczny język teatru upychanego do telewizyjnego studia kompletnie nie wierzę.

I mówię to nie jako prawica, nie jako reprezentant kogokolwiek, mówię jako ja: Teatr Telewizji wydaje mi się tak samo groteskowym pomysłem jak czczenie rocznicy niepodległości festiwalem chopinowskim na instrumentach dawnych.

HOWgh!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji