Artykuły

Stand up. Staje człowiek z mikrofonem i gada. Ma być do śmiechu i na czasie

- Jak ktoś się w bydgoskim autobusie uśmiecha, to wiadomo, że turysta - z Błażejem Krajewskim, wschodzącą gwiazdą stand-upu rodem z Bydgoszczy, rozmawia Adam Willma z Gazety Pomorskiej.

Jednak udało ci się wstać?

- Wciągnąłem nosem trochę kawy i udało się.

W sumie nie bardzo wiem, jak cię określić.

- Hmmm... Komik?

Najlepszy komik, jakiego wydała Bydgoszcz.

- To brzmi jak "najlepszy malarz z Grudziądza" albo "najlepszy kierowca z Nakła nad Notecią". Ale nich ci będzie - "komik z Bydgoszczy, ulubieniec bydgoskich patoli".

Wiem, wiem, sporo się dowiedziałem o tym mieście z twoich skeczy.

- Bo ja naprawdę kocham Bydgoszcz. Tutaj się urodziłem i tu chcę umrzeć. Za każdym razem, kiedy tu wracam, chcę umrzeć.

Ale ty jesteś komikiem ze specjalizacją standuper?

- Z kabaretem trochę mi nie po drodze, bo w kabarecie męczą mnie te piosenki. Poza tym nie bardzo potrafię sobie wyobrazić pracę zespołową, która potrzebna jest w kabarecie. Ciężko jest ustalać z całą grupą te wszystkie żarty. Ale ten kij ma dwa końce, bo i porażka w stand up-ie bardziej boli, bo trzeba zmagać się z nią samemu. Wiesz, człowiek idzie pod prysznic, przybiera pozycję embrionalną...

Tak czy owak wypieracie kabaret.

- Robimy trochę inne rzeczy. Może dlatego, że stand up jest prostszy dla organizatorów imprez niż kabaret. Wystarczy sprawdzić, czy mikrofon nie trzeszczy i jest impreza. Z kabaretem jest znacznie więcej ceregieli.

Skąd się biorą standuperzy? Z kawałów opowiadanych w ogólniaku?

- Kiedy opowiadałem te kawały, nie było w Polsce jeszcze standuperów. W sumie do stand up-u trafiłem trochę przez przypadek. Chciałem robić w życiu inne rzeczy.

Biznes?

- Aż tak, to nie. Filmem chciałem się zająć, scenariusze pisać.

Okoliczności jednak nie sprzyjały, żeby wyjechać na studia poza Bydgoszcz. Wybrałem historię.

Tak jak Donald Tusk i Mateusz Morawiecki, twoi koledzy po fachu.

- Oni to mają dobre historie.

Największy kawalarz na wydziale historii?

- Starałem się. Czasami udało się rozbawić ludzi. Najmniej profesorów, ale czułem się z tym dobrze.

...i pomyślałem: da się z tego wyciągnąć forsę.

- Gdzie tam, o forsie w ogóle wtedy nie myślałem. Jeśli ktoś myśli, że na stand up-ie się dorobi, to szybko się na tym wyłoży. Przez pierwsze dwa lata w ogóle nie było z tego pieniędzy. Okłamywałem swoją ukochaną, że zarabiam na występach, a z pensji wykładałem na dojazdy i noclegi.

Byłeś jak doktor Judym, który dokłada do zdrowia społecznego?

- Chciałbym, bo gdy się u nas wejdzie do autobusu i zobaczy te smutne twarze... Jak ktoś się w bydgoskim autobusie uśmiecha, to wiadomo, że turysta.

Na początku łączyłeś pracę z występami?

- Byłem bankierem, zajmowałem się kredytami firmowymi.

Tak jak Mateusz Morawiecki, ale role komiczne dopiero przed nim.

- Muszę przyznać, że bankierem byłem raczej kiepskim, szybko sobie uświadomiłem, że nie jest to praca dla mnie. Pamiętam, że któregoś dnia miałem jechać do jakiejś firmy na inspekcję. Wtedy nie bardzo jeszcze nawet wiedziałem co to jest podatek VAT, więc wpisywałem w tym profesjonalnym formularzu obserwacje godne baby spod sklepu. Że firma istnieje, ruch w niej jest duży i odwiedza ją wielu biznesmenów, co wywnioskowałem z posiadania przez nich skórzanych teczek. Później wszyscy się za mnie w firmie nabijali: "Zobacz, idą dzieci z teczkami. To są mali przedsiębiorcy, musimy im zaproponować jakiś kredyt". Reszta jest na szczęście tajemnica bankową.

I pewnego razu bankowiec włączył telewizor i oślepiło go światło Abelarda Gizy...

- Abelarda uważam za fantastycznego komika, często oglądałem go wcześniej na YouTubie. Jednak największe wrażenie zrobili na mnie jednak komicy ze Stanów Zjednoczonych. Oglądałem ich, kiedy jeszcze nie miałem pojęcia, że to się nazywa stand up. W Polsce największe wrażenie zrobiło na mnie spotkanie z Jackiem Stramikiem. Pomyślałem sobie: "o kurczę, znam gościa z internetu". Formalnie moja przygoda ze stand up-em zaczęła się od konkursu w Bydgoszczy. Wygrałem ten konkurs bo konkurencja nie była duża. Pokonałem brzuchomówcę i początkującego polityka. Brzuchomówca ruszał ustami i nie wymawiał "r", więc trudno nie było.

Od tego momentu zacząłeś występować?

- Stopniowo to szło. Najpierw jeden występ na trzy miesiące, później na dwa miesiące. Wbrew pozorom cztery lata temu stand up nie był jeszcze tak popularny jak dziś. Pierwsze występy były dość nierówne, trochę neurotyczne. Z czasem człowiek nabiera rutyny, dziś często mamy dwa występy jednego wieczoru.

Ciężki jest żywot komika.

- Niby tak, ale gdy jestem zmęczony, przypominam sobie o Billu Cosbym, który miewał dwa 2,5-godzinne występy pod rząd. Pięć godzin na scenie dziennie!

Jak testujesz żarty?

- Najlepiej robi się to na imprezach typu "Open Mic", gdzie każdy może wystąpić. Mamy też występy służące właśnie testowaniu żartów. Zwykle są tańsze dla publiczności i na więcej sobie tam pozwalamy. Właśnie wróciłem z takiego 6-dniowego objazdu. Na początku bywa koślawo, ale potem wszystko się wygładza. Z żartami w ogóle sprawa jest dość dziwna. Czasem, gdy opowiadam coś w towarzystwie, zupełnie nie chwyta, a na widowni - znakomicie. Niektóre bardzo dobre żarty z czasem przestają "żreć". Opowiadasz je niby tak samo, a nie ma już tej reakcji widowni, jakby cię opuściła jakaś energia. W takim kontakcie z widownią energia przepływa zresztą w obie strony. Ale po 15 występach z kolei czuję, że mam już przepalone styki i najchętniej uciekłbym w góry, albo zamknął się w domu i zapuścił jakiegoś winyla.

Polacy z różnych regionów różnią się jeśli chodzi o poczucie humoru?

- Tę różnicę da się odczuć w żartach politycznych. Polityka dzieli ludzi, więc staram się jej unikać. Mam jakiś żart o Korwinie, ale w wielkie batalie nie wchodzę.

Teraz poważne pytanie: kiedy stand up będzie można pokazywać dzieciom? Bo na razie miecha w nim tyle, co w masarni.

- No wiem... Może to wynika z tego, że stand up wyrósł jako gatunek trochę zbuntowany. Nie ukrywajmy też, że część publiczności lubi to mięcho. Jeden z moich ulubionych komików zrobił kiedyś taki program wyłącznie dla dzieci i wyszło całkiem nieźle. Fenomenalne było w tym żonglowanie dwuznacznością, ubawiły się żarów no dzieci, jak i dorośli. Bardzo chciałbym kiedyś zrobić taki program w Polsce.

Twoja mama zna wersję nieocenzurowaną występów? I co mówi?

- Mówi, żebym zjadł zupę i wytarł buty. I żebym sobie znalazł jakąś normalną pracę. Od kiedy zadzwoniła do wszystkich znajomych księgowych, że synuś będzie występował w telewizji, a później bała się do nich odezwać; temat jest raczej trudny. Ale już znowu nazywa mnie synem.

A bratu się podoba?

- Wiem, do jakiego żartu pijesz. Wbrew obrazkowi z jednego ze skeczy mój brat jest bardzo przyzwoitym człowiekiem. Przez miesiąc w pracy słyszał za plecami różne głosy, ale już się uspokoiło. Przerabialiśmy w domu dość ostre poczucie humoru, więc brat nie ma kłopotu w oddzielaniu rzeczywistości od sceny. Ale mam granice, których nie przekraczam.

Gdzie są twoje granice?

- Nie lubię żartów rasistowskich, jeżdżenia po mniejszościach. No chyba, że żart jest tak dobry, że rozbawiłby również osobę, o której mowa. Nie chciałbym, aby takie osoby czuły się niekomfortowo na moich występach. Nie zależy mi, żeby być kontrowersyjny, chcę być jedynie zabawny. Ostro - tak, prostacko - niekoniecznie.

Zaliczyłeś wpadki na scenie?

- Z powodu jednej jest mi szczególnie głupio. Zawsze wśród publiczności znajdzie się jakiś przeszkadzacz, który za ambicję stawia sobie być śmieszniejszym ode mnie. Tamtego razu była to kobieta. Strasznie się nad nią popastwiłem ze sceny, bo mikrofon to mocna zbroja; kto ma mikrofon, ma przewagę. Dopiero później okazało się, że moja ofiara była niewinna, bo

przeszkadzał zupełnie kto inny. Na szczęście mi wybaczyła. Zdarza się jednak i tak, że z widowni słyszę bardzo inteligentne zaczepki i to jest zawsze trudna sytuacja, gdy w ułamku sekundy musisz popisać się inteligentną ripostą. Na szczęście większość widowni na naszych występach jest nie zupełnie trzeźwa [śmiech].

Szukasz inspiracji w sieci?

- Najczęściej pomysły przychodzą mi do głowy, kiedy czytam. Jestem człowiekiem leniwym, więc muszę się zmusić do czytania. Oglądanie komedii raczej mnie nie inspiruje. No może z jednym wyjątkiem - bardzo lubię Rory'ego Scovela. Facet ma dobroć w oczach, którą zaraża ludzi.

Zmorą komików jest internet. W chwili, gdy nagranie z występu wycieka do sieci, oznacza to jego śmierć?

- Definitywnie! No chyba, że opowiem ten żart w zupełnie innej formie. Prosimy, żeby nie nagrywać, ale czasem słyszymy: "przecież ja chcę cię promować". Dzięki, sam się wypromuję. Film w internecie wycina publiczność z występów na żywo. Owszem, po zgraniu w trasie wrzucamy w końcu nagrania do sieci. Średnio żart żyje około roku, później trafia do sieci. Wolę te nagrania udostępniać samemu, bo nie mam zbyt dużego zaufania do telewizyjnych montażystów. Podczas występu dużą rolę odgrywa timing. Tymczasem montażyści nie zawsze kładą akcenty na tym, co my uważamy za ważne. Niektórzy lubią ucinać tam, gdzie pada mięcho. Nie mamy nad tym kontroli.

Dobrze wam tak, to zemsta za roasty.

- Prawdę powiedziawszy nie jest to moja ulubiona formuła i nie bardzo odpowiada mi takie konstruowanie żartów, w którym wylewa się na kogoś wiadro pomyj. To jak szczucie owczarkami niemieckimi.

Gdybyś miał wysłać w przestrzeń kosmiczną jeden ze swoich dowcipów jako dar dla przedstawicieli obcych cywilizacji...

- Wysłałbym im zaproszenie na stand up i prośbę o wsparcie polskiej komedii. Oraz życzenia: żeby cieszyli się życiem na tych obcych planetach i unikali przeciągów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji