Artykuły

Jak zepsuć Mozarta

"Cosi fan tutte" w reż. Grzegorza Jarzyny z Teatru Wielkiego w Poznaniu na XIII Bydgoskim Festiwalu Operowym. Pisze Magda Piórek w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Połączenie farsy w złym guście z wyuzdanym show - taka jest opera "Cosi fan tutte" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. W tym wszystkim zupełnie ginie gdzieś muzyka Mozarta.

Grzegorz Jarzyna przenosi dzieło Mozarta w czasy współczesne. I choć nie mam nic przeciwko współczesnym realizacjom (wprost przeciwnie - dzięki nim jest przecież szansa na przyciągnięcie na spektakle ludzi, którzy - gdyby nie taki magnes - nigdy by się do opery nie wybrali), to podobnego do poznańskiego spektaklu więcej nie chciałabym oglądać.

Muzyka Mozarta jest tu wrzucona do jednego, wielkiego worka razem z mnóstwem efekciarskich gadżetów, które po wyjściu z opery wywołują gigantyczny ból głowy. Rozdźwięk wywołuje już pierwsza scena, gdy oglądamy rozebrane kobiety za szybami, ruszające się zmysłowo niczym tancerki z teledysków MTV. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie muzyka. Wszak z kanału orkiestrowego płynie Mozart, który nijak do obrazu na scenie nie pasuje.

Trudno połączyć subtelne, szlachetne dźwięki z tym, czym raczą nas realizatorzy inscenizacji: z wszechobecnością kiczu, z odcieniami różu, w którym zanurza się widowisko, z rodzajem humoru, który raczej wywołuje zażenowanie niż uśmiech.

Cała realizacja skupia się i idzie mocno w podtytuł opery "Szkoła kochanków". I jest to jakiś pomysł. Tyle, że w tym spektaklu nie ma idei Mozarta. "Cosi fan tutte" opisuje miłość zmysłową, w której nie ma miejsca na poświęcenie czy wierność. Co ma z tym wspólnego wizja Jarzyny, z transwestytami, nagimi kobietami w maskach zwierząt, dmuchanymi lalkami i wielkimi fallusami w tle?

Historia Fiordiligi, Dorabelli, Guglielmo i Ferrando może być ponadczasowa, ale do tego dziwacznego świata bohaterowie opery Mozarta zupełnie nie pasują. Jednocześnie ta zmiana sensu libretta może nie byłaby tak rażąca, gdyby nie fakt, że w całości zaproponowanej nam przez Jarzynę, zupełnie ginie to, co w operze najważniejsze. Po jakiejś godzinie, półtorej oglądania "Cosi fan tutte" przestaje się zauważać rozdźwięk między tym, co się słyszy a tym, co widzi, bo muzyka staje się częścią całej sieczki, którą wtłacza nam się do głowy (do tego stopnia, że znany przebój Boney M" wrzucony gdzieś w środek drugiego aktu, wywołuje co najwyżej zdziwienie).

W efekcie wychodzi się z opery z niesmakiem, choć w poznańskiej realizacji jest kilka bardzo udanych muzycznie partii - zwłaszcza Fiordiligi Romy Jakubowskiej-Handke (zdecydowanie lepiej wypadają panie - Despina Barbary Gutaj i Dorabella Galiny Kukliny niż panowie - Guglielmem był Adam Szerszeń, Ferrandem - Piotr Friebe, a Don Alfonsem - Andrzej Ogórkiewicz). Orkiestrę Teatru Wielkiego z Poznania prowadził od pulpitu Andrzej Straszyński (to był pierwszy spektakl na tegorocznym festiwalu, w którym szwankowała intonacja; wielokrotnie nie stroiły instrumenty dęte drewniane).

Prowadzący 13. Bydgoski Festiwal Operowy Sławomir Pietras, przed wystawieniem "Cosi fan tutte" opowiadał publiczności o funkcji reżysera w spektaklach operowych. - Zawód reżysera w operach początkowo miał funkcję podrzędną - mówił. - Na przestrzeni XX wieku reżyserowaniem zajmowali się wybitni śpiewacy, aktorzy dramatyczni, a nawet choreografowie. Teraz w zasadzie reżyserem może być każdy, kto ma pomysł i szacunek do operowej konwencji - zakończył.

W moim odczuciu u Grzegorza Jarzyny szacunku zabrakło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji