Artykuły

Jak pić bez kaca

"Pijani" Iwana Wyrypajewa w reż. Norberta Rakowskiego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Tomasz Domagała na blogu DOMAGALAsieKULTURY.

Ostatnia scena "Pijanych" Wyrypajewa w reż. Norberta Rakowskiego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie jest wybitna i wstrząsająca. I wierna - podobnie jak cały spektakl - tekstowi rosyjskiego dramaturga. Oto umierający na raka, pijany jak wszyscy bohaterowie dramatu dyrektor festiwalu filmowego, Mark (Arkadiusz Buszko), spotyka pijaną prostytutkę Rosę (Karolina Sawka). Młoda dziewczyna otrzymuje od niego brutalną lekcję prawdy:

"() Oszukałaś mnie, powiedziałaś, że jesteś baleriną, czyli wzięłaś sobie balerinę, rozumiesz? Wzięłaś tę balerinę od Boga na krechę, rozumiesz? Chciałaś wyglądać przede mną na balerinę i pożyczyłaś od Pana Boga tę balerinę. A teraz ją oddałaś. I oddałaś z procentem, bo twój procent - to twój wstyd, który odczuwałaś przede mną za to, że mnie okłamałaś i za to, że jesteś dziwką, Rosa. Jesteś dziwką, Rosa. Oddałaś balerinę z procentem i teraz musisz oddać całą resztę, którą wzięłaś."

Wstrząs następuje, gdyż za chwilę Mark sam się z własnych złudzeń brutalnie odziera: w finale sceny i spektaklu wyrzuca przed Rosą całą o prawdę sobie, a na koniec porzuca dziewczynę, podając się za Jezusa Chrystusa. Scena otrzymuje biblijną ramę, która uświęca ją poprzez zderzenie sacrum z brutalnością współczesnego realizmu.

Katharsis następuje, gdyż grający Marka Arkadiusz Buszko znakomicie czuje język i konwencję Wyrypajewa. Nie daje się uwieść naturalnej potoczystości tekstu, jego slangowemu wręcz charakterowi. Nie zatrzymuje się nad podbijającymi rytmy wulgaryzmami czy częstymi powtórzeniami banalnych kwestii, które notabene powtarzane w kółko, w pewnym momencie stają się nie tylko ważne, lecz wprost - w określonym kontekście scen - głębokie i metafizyczne. Słowem, nie zatrzymuje się na rozgrywaniu poszczególnych zdań, słów, kwestii, lecz traktuje je jako drogę do znalezienia kontaktu z partnerem. Liczy się nie "co", ale "jak" i "po co". Wyrypajewowe frazy zaczynają się wtedy mienić i lśnić jak wspominana wielokrotnie w "Pijanych", wyłowiona "z kupy gówna perła". Żeby tak się stało, aktor musi bezwzględnie trzymać w ryzach zarówno swoją postać jak i grę aktorską. Musi się mieć ciągle na baczności. Bo tekst Wyrypajewa sam w sobie jest złudzeniem, fatamorganą; tych, którzy dadzą się porwać jego czarowi prowadzi na manowce, gdzie natychmiast czai się katastrofa niezrozumienia i przeciętności. Podobnie z nami, widzami: biada tym, którzy się zaczną zastanawiać nad formą, nad wulgaryzmami, nad poszczególnymi znaczeniami. Nad zdaniami, kwestiami czy bon motami. Wyrypajewowy sezam natychmiast się wtedy zamyka, broniąc nam, dyletantom, dostępu do swoich skarbów. A są nimi: rzadkiej urody poezja, godząca swym chłodnym, krystalicznym ostrzem w samo serce prawda o świecie i o nas samych oraz czysta, dziecinna wprost wiara, w której - o ile pozwolimy jej wniknąć w nas - będziemy mogli doznać oczyszczenia i dotknięcia absolutu. Żeby tak się jednak stało, musimy zamknąć oczy, rozluźnić się, zacząć słuchać i pozwolić się Wyrypajewowi ponieść. Ponieść całości jego wizji, w której najpierw następuje ekspozycja brudu i fałszów, które nie wiadomo kiedy stają się też naszymi, potem - wstrząs, przeżywany zarówno przez bohaterów, jak i nas, widzów po to, byśmy mogli w finale porzucić złudzenia i stare skorupy, doznając oczyszczenia i zbawienia. Oczywiście niezbędny do tego jest teatr, a w nim aktorstwo wybitne, rygorystycznie kontrolowane, służalcze wobec tekstu, a właściwie wobec ukrytej gdzieś w nim perle ludzkich emocji. Co ciekawe, sam Wyrypajew, wystawiając swoje dramaty, każe aktorom nie grać, a wykonywać swoje teksty, wypowiadać je. Bez psychologii, bez specjalnej celebracji czy zbytniego poświęcania uwagi ich teatralizacji. Szczecińska prapremiera "Pijanych" zdaje się tę jego metodę reżyserską potwierdzać. Najsilniej oddziaływały te momenty, w których najmniej się na scenie działo (pierwsza scena II części czy finałowa scena Marka i Rosy). Reżyser Norbert Rakowski podszedł do tego tekstu uważnie i z dużą estymą. Robi wrażenie praca, jaką wykonał wraz z zespołem Teatru Współczesnego, praca, którą na scenie widać, choć w kilku miejscach zaprowadziła ona reżysera i jego aktorów na manowce. Wyszedł więc z tego spektakl dobry z jedną wybitną, finałową sceną. Jej obecność każe się zastanowić, dlaczego całość nie wygląda podobnie. W moim przekonaniu winien jest brak konsekwencji zarówno reżysera, jak i aktorów.

"Pijani", jak każdy tekst Wyrypajewa jest poezją, w której wszystkie motywy, wątki, postaci oraz ich działania są nierealistyczne. Ich siła tkwi w określeniu i jego metaforycznej przestrzeni, nie w jego ilustracji czy "odgrywaniu". Przykładem samo "pijaństwo", które oczywiście można potraktować dosłownie, ale im go na scenie mniej, tym robi się bardziej prawdziwie. Same postaci wszak powtarzają w kółko, że świat jest pijany. Znakomita rola Buszki (pozbawiona realizmu sytuacyjnego i aktorskiego) potwierdza, że granie pijanych alkoholem na scenie było drogą fałszywą i nieodpowiednią. Parafrazując Aleksandra Milne: "Im Puchatek bardziej zaglądał do kieliszka, tym Prosiaczka tam bardziej nie było". Rakowski zupełnie tego z aktorami nie ustalił: jedni grają zataczających się, inni - trzeźwych (oczywiście najmniej wiarygodni są ci udający pijanych). Przykładem najgorsza scena spektaklu - niebezpiecznie skręcający w stronę "Testosteronu" Saramonowicza - finał I części.

Kolejny brak konsekwencji twórców to scenografia. Raz jest, raz jej nie ma. Paradoksalnie tam, gdzie jej nie ma, pojawia się magia, zaś tam, gdzie jest, wkrada się sztuczność (nie mówię tu o świetnych wizualizacjach). Muzyka w spektaklu to dramat. Jest tak cicha, że nie wiadomo, po co w ogóle jest, a byłaby tu niezwykle potrzebna w funkcji choćby komentarza, czy narzędzia manipulacji naszymi emocjami. Pamiętam znakomity spektakl Iwana Wyrypajewa "Taniec Delhi" w Teatrze Narodowym (zdjęcie go z afisza to największa hańba dyrekcji Jana Englerta), gdzie aria Pucciniego, powtarzana do znudzenia, podkręcając sztuczność konwencji melodramatu wykreowaną w spektaklu, odkrywała przed widzami - na zasadzie odwrotności - jej głębię i prawdę. Nie wiem, czego Rakowski się boi, czy tego, że w ciszy prawda może za bardzo zaboleć, czy że muzyka może pchnąć spektakl w stronę melodramatu. Tymczasem obie te koncepcje mogą być dobre. Ważne, by reżyser na coś się zdecydował.

Aktorzy w większości są niepewni. Nie wiedzą, czy mają grać pijanych, czy trzeźwych. Budować postać, czy się dystansować. Najgorzej wypadają mężczyźni ze sceny wieczoru kawalerskiego. Słysząc regularne śmiechy publiczności, będące reakcją na frazy Wyrypajewa, wpadają w pułapkę wdzięczenia się do widowni. Chciałbym podkreślić, że u Wyrypajewa nie ma bon motów. Jeśli się takie pojawiają, znaczy, że tekst jest źle grany, że nie ma pod spodem chirurgicznie precyzyjnych, zbudowanych postaci, które swoim aktorskim szkieletem odzierają frazy Wyrypajewa z jednoznacznej taniości. I zaczyna się błędne koło. Bon moty prowokują widownię, a jej śmiech prowokuje aktorów i mamy "Testosteron". Radzę podpatrzeć Buszkę. U niego w scenie nikt się nie śmiał, a mówił tym samym tekstem. Sytuację w tym wątku próbowały ratować aktorki: Karolina Sawka i Maria Dąbrowska. Niestety, były bez szans, zwłaszcza Sawka (Rosa), która dzielnie walczyła, żebyśmy mogli "usłyszeć szept Boga w swoim sercu", szept utopiony wśród farsowego miejscami rechotu. Ciekawy jest przypadek Marthy (Barbara Lewandowska). Zaczyna się okropnie - aktorka udaje pijaną, przewracając się w sztucznym błocie, które nie przylepia się do nóg. Kłamie, fałszuje, skupia się na graniu mikrogestów pijanej, tekst przechodzi obok niej i obok nas. Z tego błota wyciąga ją - i dosłownie, i w przenośni - Arkadiusz Buszko. W swojej drugiej scenie (pierwsza z II części) aktorka stoi, mówi, a z jej ust tekst sypie się niczym perły; jej bohaterka wstrząsa, bo aktorka nie dba o słowa, dzieli się z partnerami i widzami sobą, staje się naczyniem na tekst Wyrypajewa, a - co często idzie w parze - naczyniem Boga. Rozumiem i wierzę w czystość emocji debiutującego na teatralnej scenie Konrada Eleryka (Laurenza), ale znieść jego gestykulacji już po kilku minutach monologu się nie da. Zapewniam tu młodego aktora, że można ten wstrząsający monolog powiedzieć w bezruchu - pozwoli to nie roztrwonić w pięć minut całego aktorskiego majątku, który wydaje się wcale pokaźny.

Norbert Rakowski zrobił wierne autorowi, dobre przedstawienie. Tekst jest tak wybitny, że w połączeniu z poprawną inscenizacją opolskiego dyrektora, spektakl ma szansę poruszyć i porwać widzów. Rozpisuję się tu jednak szczegółowo o błędach, gdyż - sądząc po wybitnej scenie finałowej - tkwi w tym przedstawieniu potencjał, którego nie udało się zrealizować. Szkoda, bo dałoby się zrobić z tego arcydzieło. Abyśmy naprawdę mogli upić się Wyrypajewem, reżyser i aktorzy muszą od początku do końca zachowywać bezwzględną trzeźwość umysłu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji