Nagły powrót "Zimy"
Przez ostatnią dekadę przeżyliśmy już mody na: teatralną wielokulturowość, zgrzebność pogranicza. Były sezony, w których noszono judaika, ostatnio bawiono się brutalnością i golizną. Ponieważ ostatnio było nam już nudno - wszyscy czekali na zmianę.
Tego można się było spodziewać. W teatrach mamy nową modę. Po angielskich brutalistach, którzy jeszcze półtora sezonu temu święcili na naszych scenach (nie)zasłużone triumfy - wiatr powiał z kierunku przeciwnego. W tym sezonie w naszym kraju "nosi się" Rosjan. Wyrypajew, Sigariew i Griszkowiec - to najbardziej trendy dramaturdzy. Gra się ich w Warszawie, kilka miesięcy temu teatr Wybrzeże poświęcił Rosjanom cykl premier. Zastanawiająca jest ta moda na Rosję w kraju, w którym ta kultura - z nielicznymi jej wyjątkami - była odrzucana przez społeczeństwo, któremu wpierano ją przez kilka pokoleń. Fascynacja Rosjanami może oznaczać, że nowa generacja wchodząca dopiero w świadome życie pozbawiona jest już obciążeń i resentymentów swoich ojców i starszych braci.
Czy nowe pokolenie rosyjskich dramaturgów ma szanse dorównać swoim wielkim poprzednikom: Czechowowi, Ostrowskiemu, Suchowo-Kobylinowi albo Gogolowi? Sztuki obejrzane dotychczas w Polsce każą zachować pewną rezerwę. "Plastelina" Sigariewa pokazana dwa lata temu na toruńskim Kontakcie była tak naprawdę interwencyjnym reportażem z życia postsowieckiego blokowiska, podlanym dla złagodzenia smaku mistyczno-prawosławnym sosem. Święcący ostatnio tryumfy "Tlen" Wyrypajewa (doczekał się już dwóch wystawień w tym sezonie: raczono nim publiczność gdańskiego Wybrzeża i warszawskiego Powszechnego), czyli bolesna wiwisekcja duszy blokersa na dwójkę aktorów i didżeja głębią myśli i literackim poziomem idzie w zawody z bestsellerem Doroty Masłowskiej. Następne rosyjskie premiery w drodze. Ponieważ jednak w ciągu kilku ostatnich lat dane nam było przeżyć kilka takich sezonowych fascynacji - warto zachować dystans: przeminie i ta. Po nich oczywiście pojawią się następne, nie należy jednak sądzić, by zachwiały wielkością Czechowa i kilku innych dramaturgów uznawanych za nudziarzy.
Wspomnienia z "Rejsu"
Teatr Dramatyczny włączył się w nurt zainteresowania rosyjską dramaturgią i na swojej najmniejszej scenie pokazał "Zimę" Jewgienija Griszkowca. Nie jest to pierwsza realizacja tej sztuki. Mało kto pamięta, że dwa sezony temu w znajdującym się naprzeciwko Teatrze Studio Mateusz Bednarkiewicz debiutował tym tekstem jako reżyser. Premiera ta poszła w zapomnienie, bowiem to ciągnące się w nieskończoność przedstawienie z dwoma kompletnie niesłyszalnymi aktorami nie miało w sobie nawet tyle siły, by samo zejść z afisza tuż po premierze.
Ile pokazów czeka reżyserski debiut Łukasza Garlickiego, do tej pory zdolnego młodego aktora - trudno wyrokować. Premierowa widownia, której średnia wieku nie przekraczała trzydziestki reagowała bardzo żywo. Niemal każda kwestia kwitowana była śmiechem. Szczególnie bawił wszystkich ten fragment, który mówi o tym, że nikt właściwie nie czyta dziś arcydzieł, bo kogo na przykład obchodzą losy Anny Kareniny spisane w bardzo grubej książce. Przedstawienie Łukasza Garlickiego w wielu punktach różni się od tego z vis a vis. Tamten spektakl usypiał ciszą panującą na scenie, efektownymi półmrokami. Tu jest jasno (rzecz bowiem dzieje się syberyjską nocą - prawdopodobnie białą), a aktorów słychać. Co prawda dalej nic z tego nie wynika, bo dopiero teraz wyjaśniło się, że Griszkowiec powtarza swoją sztuką zasady polskiego filmu wyłożone ongiś przez Jana Maklakiewicza w "Rejsie", bawiące już trzecie pokolenie.
Ich dwóch i ona jedna
Przez 105 minut Łukasz Simlat i Marcin Bosak grający żołnierzy mających wysadzić bliżej nieokreślony obiekt zamiast zrobić efektowne bum opowiadają o rozkoszach palenia papierosów, "flekują" Annę Kareninę, wspominają dziewczyny. Sztuka, w której programowo nic się nie dzieje wymagałaby czegoś, co uczyniłoby ja atrakcyjną - precyzji i błyskotliwości dialogu, jego dotykalnej prawdy, gry na krawędzi naturalności, którą daje improwizacja. Niestety na scenie mamy dialog w stylu rozmaitych kabaretowych imprez, których nie szczędzi nam telewizja. Aż trudno uwierzyć, że mamy przed sobą aktorów z dyplomami uczelni artystycznej w kieszeni. Jeżeli coś można ocalić z tej "Zimy" to chwile, w których na scenie pojawia się Agnieszka Roszkowska, która jako jedyna podjęła wysiłek znalezienia rozmaitych aktorskich środków dla scharakteryzowania kilku postaci, w które się wciela. Kapitalna jako wstawiona rozhisteryzowana panienka, trudem trzymająca się na nogach, już za chwilę staje się cukierkowatą Śnieżynką o przesłodzonym głosiku z tandetnych rosyjskich kreskówek. Od tej słodyczy jeden jedyny raz robi się naprawdę zimno. Bardzo chciałbym jeszcze zobaczyć tę aktorkę - tym razem jednak w jakimś przedstawieniu zawodowym.
Dwuznaczny sukces
Debiut Łukasza Garlickiego każe bowiem myśleć o nim z sympatią jako o aktorze - mniej jako o reżyserze, który w Dramatycznym zrobił przedstawienie nie wykraczające poziomem ponad spektakl studentów pierwszego roku szkoły teatralnej zwany "fuksówką". Reżyser aktywnie za to uczestniczył w premierze, z boku zagrzewając swych aktorów do wzmożonego wysiłku. Nie jest to najszczęśliwszy pomysł -zważywszy, że niezbyt nowy. Tadeusz Kantor robił to z większym wdziękiem, a już Krystian Lupa dopingujący z boku swych wykonawców budzi niejaką irytację.
Nic to jednak - owacja na premierze oznacza, że "Zima" w Dramatycznym jest sukcesem i będzie trendy. Niepokój budzi tylko jedno - widownia coraz mniej wymaga od swoich artystów. Rzeczy niegdyś uznawane za amatorstwo dziś doczekały się uznania i zachwytów. Obniża się poziom zawodowy polskiego teatru i stan ten dziś już każe bić na alarm. Przejdą teatralne mody na brutalistów, na Rosjan, na "pokolenie porno na scenie" - my zaś pozostaniemy ze stratami w kulturze, których nie da się już odrobić. Nawet przez dwa pokolenia.