Artykuły

Akurat kaktus

"Bajzel" w reż. Piotra Jędrzejasa na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Ból jest już papierem. Ból życia rodzinnego w nowoczesności naszej, która nie sprzyja życiu rodzinnemu - w teatrze szeleści martwotą. Ból domowej wegetacji, podszytej psychicznymi toksynami, dla nowej dramaturgii naszej stał się już tak tandetnym gadżetem dyżurnym, że ciekawsza odeń jest doniczka kraszona dowolnym kłączem. Choćby rzepą. W środę wieczorem kontemplowałem akurat kaktusa.

Podziwiałem zielone kolby kolczaste w brązowej doniczce, co z prawej strony sceny na półeczce przyspawanej do białej żerdzi sterczały. Podziwiałem polskie bonzai naczelnej rośliny Meksyku, bo w ramach cyklu "Środowa scena studyjna", Teatr Ludowy pokazał pod Ratuszem wyreżyserowany przez Piotra Jędrzejasa "Bajzel" pióra Krzysztofa Czeczota - i coś przecież robić musiałem. Tak, czy nie?

Spokojnie, nie będę karbował loczków wica o związkach tytułu z zawartością dzieła, związkach, które okazały się związkami zgody idącej bardzo daleko. Odpuszczam. Lepiej uczynię, jak się teraz trochę zdrzemnę, wy zaś poczytajcie o, by tak rzec, fabularno-problemowych przyczółkach "Bajzlu". No, to - tymczasem...

Współczesna rodzina. Mieszkanie w bloku. Nie jest dobrze. Nasza mała nowoczesność nie sprzyja rodzinie, bo w naszej małej nowoczesności praca niepewna - bezrobocie czyha. I owszem - syna z firmy wywalili. Syna oczywiście wyczerpuje to psychicznie. Ojciec choruje na Alzheimera, a tu nie ma na leki. Ojca oczywiście wyczerpuje to psychicznie. Córka, którą nowoczesność już dawniej wyczerpała psychicznie - ratuje się kojącą podróżą po Europie. Narzeczona syna zaś, takoż wyczerpana psychicznie, nie wytrzymuje napięcia i na kursokonferencji w ciążę zachodzi z kolegą, w związku z czym psychicznie wyczerpany bezrobociem syn wali ją w pysk tuż przy kuchence mikrofalowej, gdzie nasza mała "puszczalska" nowoczesności chwilę temu pierogi niedoszłemu teściowi podgrzała.

Czy już wam mówiłem przez sen, że drzwi do pokoju, w którym matka przebywa, są intrygująco uchylone? Nie? Nie szkodzi. W naszej nowoczesnej dramaturgii zawsze jest jakieś intrygujące uchylenie sączącego się cierpienia. A czy mówiłem, że matka do łóżka na wieki przykuta i, rzecz jasna, psychicznie wyczerpana warunkami mordęgi swej? Nie mówiłem. Ale i to nie szkodzi. W naszej małej dramaturgii nowoczesnej biedne matki zawsze dają do bolesnego wiwatu - i mrą malowniczo. Amen. A ja? Byłem coraz intensywniej wyczerpany psychicznie. To jasne. Kaktus zaś na żerdzi tkwił niewzruszenie...

Co, jesteście już po lekturze fabularno-problemowej kluski? To dobrze. Ja też jestem po. Po drzemce jestem i wypoczęty mogę jechać dalej. Problem tylko - dokąd? Ano - na wiejski odpust. By nie przedłużać kaźni, powiem prosto. Nasza mała nowoczesna dramaturgia jest niczym odpustowy blat stołu na placu przed kościółkiem we Wdzydzach. Tam - nędza identycznych, tandetnych, gipsowych figurek Matki Boskiej, w ilości 83 sztuk. Tu, na papierze dramaturgów - porównywalna uniformizacja pospolitego bełkotu o bólu życia dziś.

Biorąc w garść świeży tekst dramaturga naszej małej nowoczesności, możesz postawić wszystko, że dramaturg uraczy cię jakąś toksyną nowoczesności. Narkotyki, bezrobocie, uwiąd miłości, brak perspektyw, rozpacz nieleczonego Alzheimera. Oczywiście - biedna matka umiera pierwsza. Oraz - wszyscy cierpią do wiwatu. Dramaturg naszej małej nowoczesności jest jak pies Pawłowa. Ma sobacze tiki. Kiełbasa - ślinotok. Pisanie dla teatru - atramentotok bólu życia tu i teraz... Powoli zaczyna być to żałosne. Gdy tylko wybija godzina pisania - dramaturg psim gestem zdejmuje ze ściany sztancę bólu w dobie dzisiejszej społecznej obojętności na ból.

Dla jasności dodam - w maniakalnym tym wymachiwaniu narkomanią, brakiem perspektyw bądź widmem żon wojaków rezydujących w Iraku, problemem nie jest ani kokaina, ani ciemność na widnokręgu, ani marazm matki z trójką dzieci na głowie i mężem opalającym się na arabskich piachach. Problem to sążnista grafomania dramaturgów naszej małej nowoczesności. Fatalnością jest tu bełkot, brednia łatwizny, z jaką młódź pisząca nazywa świat. Gdy na odpustach przyglądam się świętym, debilnie identycznym figurom gipsowym - głęboko tam zaczynam mieć wiarę jako taką. I tam też ląduje jęk ludzki, gdy setny raz czytam albo w teatrze oglądam dukanie młodzieńca epatującego mnie zdjętym ze ściany - wzorcem jęku.

Zmienili ból w papier bólu jak spod igły. Reżyser, który w ramach tego samego cyklu, na tej samej scenie pokazał ongiś wyśmienitych "Świadków, czyli naszą małą stabilizację" Tadeusza Różewicza, dziś katuje mnie bełkotem Czeczota. Co z tym uczynić? Ile razy można dyrektorów teatrów błagać o czytanie i zadumanie się nad literaturą, którą natchniony reżyser składa jako propozycję?

Kto uczy czytać młodzież, skoro ta z Różewicza na Czeczota przełazi tak lekko? Pytam, bo pytam. W istocie - obojętnieję. Już nie mam sił. Marzę tylko, że Różewicz, co w "Świadkach, czyli naszej małej stabilizacji" sparodiował kuchenny, zuniformizowany szczebiot letniej epoki lat sześćdziesiątych - popełni dziś "Kaktusa, czyli naszą małą nowoczesność". Nie, nie napisze parodii bełkotu naszego świata. Napisze parodię bełkotu naszej dramaturgii. O tym marzę i - nie wierzę. Spokojnie - nie napisze. Zostanie nam dramaturgia "czeczotopodobna". I kaktus jako szczyt prawdy teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji