Artykuły

Miłość bez happy endu

"Romeo i Julia" Sergiusza Prokofiewa w choreogr. Jacka Tyskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Magda Podsiadły w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Wrocławska inscenizacja baletu "Romea i Julii" Jacka Tyskiego według muzycznej wersji Sergiusza Prokofiewa niesie duży ładunek młodzieńczej energii, co przybliża ją choćby do musicalu Baza Lurhmanna.

Spektakl, podobnie jak pierwowzór, czyli czołowa pozycja radzieckiego baletu, został zrealizowany w trzech aktach, z neoromantyczną muzyką Prokofiewa, uwspółcześnioną jednak instrumentalnie przez amerykańskiego muzykologa i kompozytora Johna Longstaffa.

Słynna szekspirowska tragedia miłosna do dziś jest pokusą i wyzwaniem dla wielu twórców różnych dyscyplin sztuki. Spektakl choreografa Jacka Tyskiego ma podobny wydźwięk, co film Australijczyka Baza Luhrmanna, jako że na plan pierwszy wysuwa się bardziej problem wpływu rodziców na losy dzieci niż ostry konflikt zwaśnionych rodów Montekich i Kapuletów.

Sam Jacek Tyski, który nie pierwszy raz sięga udanie po szekspirowskie dzieło ("Hamlet" w warszawskim Teatrze Wielkim Opery Narodowej w 2013), przyznaje w wywiadzie na Youtubie (publikacja DOKIS.pl z 2 marca 2018 - przypis red.), że ma nastoletnie córki, dlatego w swój spektakl wplata bardzo osobiście odczuwany wątek wychowania dzieci. Tancerze wzruszająco oddają zarówno emocje związane z życiowym niespełnieniem, zakazaną miłością, ale i bolesny brak wsparcia ze strony rodziców dla młodych, oddanych szczerze swemu uczuciu ludzi.

Zarówno muzyczna wersja Prokofiewa, jak i szekspirowski pierwowzór ofiarowują olbrzymie pole popisu dla solistów. Para nieszczęśliwych kochanków tańczona bardzo ciekawie przez Rinę Nishiuchi (Julia) i Roberta Kędzińskiego (Romeo) to dwójka delikatnych młodych ludzi, którzy odkrywają pierwsze głębokie uczucie i są zachwyceni emocjonalnym pięknem świata budującego się wokół ich miłości. Są w tym pięknie bezbronni wobec bezwzględności otaczającego ich zewnętrznego świata i mimo pozytywnej energii radości i młodości rzeczywistość nie pozwala im na spełnienie.

Ten wątek bardzo emocjonalnie i energetycznie wytańczony jest szczególnie w scenie w łożu po miłosnej inicjacji - i na pochwałę zasługuje ten prosty, a wyrazisty pomysł choreograficzny twórcy.

Zła rzeczywistość sięga mackami po Romea, prowokując go do czynienia zła, więc romantyczny kochanek jednak zabija - Tybalta z Kapuletich - w zemście za śmierć swego przyjaciela Merkucja (Łukasz Ożga). Ta słynna scena z tragedii Szekspira w balecie Tyskiego przeradza się w rewelacyjny popis duetu pani Kapuleti (Natsuki Katayama) i Tybalta (Won June Choi).

Naprawdę zamarłam z podziwu, oglądając scenę agonii śmiertelnie rannego Tybalta i rozpaczy matki Kapuleti. Oboje bardzo plastyczni i ekspresyjni ruchowo tańczą trochę jakby wyjęci z filmu wielkiego Akiry Kurosawy, jakby to była para zmysłowych samurajów. Ciekawy to pomysł i taneczny, i choreograficzny. Daje smak na kolejne prace Jacka Tyskiego i tancerzy wrocławskiej opery.

Twórcy scenografii (Olga Skumiał) i kostiumów (Marta Fiedler) ubrały spektakl w odcienie niebieskiego, szarości, bieli, z lekkimi pociągnięciami, jak pędzlem, fioletu, które tej, bądź co bądź krwawej i tragicznej historii, przydają bajkowo-landrynkowej oprawy. Ale silnie kontrastujący dodatek czerni w kostiumach, odzwierciedlający charaktery postaci, które je noszą, przypomina, że trzeba się lękać o losy bohaterów, że to suspens ukryty w oprawie wizualnej spektaklu - i happy endu nie będzie.

Na koniec nie przestrzegam, że spektakl trwa 170 minut, bo ogląda się go bez znużenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji