Artykuły

Czysta ciekawość

- Zawsze byłem niespokojnym duchem, wciąż czegoś szukałem - mówi TOMASZ KOT, aktor Teatru Bagatela w Krakowie o swojej karierze teatralnej i filmowej.

Wydaje się być człowiekiem skazanym na aktorstwo. Zaczynał jako dziecko w teatrach amatorskich, jeszcze przed krakowską PWST zagrał na scenie w Legnicy monodram "Edzio" według Brunona Schulzawreżyserii Krzysztofa Kopki. Potem, już jako dyplomowany aktor, także w Legnicy wcielił się w Hamleta, a w krakowskiej Bagateli w Henryka w "Ślubie" Gombrowicza. Występował też na deskach Teatru STU w "Ca-Stingu" Rafała Kmity, a także w "Testosteronie" Andrzeja Saramonowicza. Widzowie Teatru Telewizji znają go z głośnej "Ballady o Zakaczawiu". Dużą popularność i uznanie przyniosła mu rola Ryszarda Riedla w filmie "Skazanyna bluesa". Otrzymał za nią w Gdyni nagrodę za debiut aktorski, a także nominację do Orła, Polskiej Nagrody Filmowej. Pojawił się też jako jedna z postaci "Camery Café". Sympatię widzów zyskał rolą Henryka Weiss-Korzyckiego w serialu "Na dobre i na złe", a ostatnio Maksymiliana Skalskiego w"Niani". Niedawno przeniósł się do Warszawy i wraz z Michałem Żebrowskim gra w spektaklu "Samotny Zachód" w Fabryce Trzciny, w reżyserii Eugeniusza Korina.

Czy czuje się pan człowiekiem skazanym na aktorstwo?

- W tym zawodzie często bywa tak, że człowiek sobie coś wymarzył i potem stara się tego trzymać. Ja być może w tym, co robię, rzeczywiście wydaję się konsekwentny. Zawsze byłem niespokojnym duchem, wciąż czegoś szukałem. Moje zaciekawienie teatrem zaczęło się od "Makbeta". W szkole nie byłem w stanie tego utworu przeczytać. Do tego stopnia mnie jednak zaciekawił, że próbowałem dzielić go na poszczególne sceny i odgrywać je w domu. Była to oczywiście zabawa i wygłupy, ale zobaczyłem, że taka gra z wyobraźnią sprawia mi przyjemność. Chętnie zapisałem się do działającego w szkole kółka teatralnego, przyglądałem się jego pracy. Kiedy ktoś dostał się na studia, pojawiał się vacat i wtedy przypominano sobie, że jest taki długi i chudy jak ja, i dostawałem role.

Podobno chciał pan też zostać malarzem lub duchownym.

- Z tym duchownym to typowa kaczka dziennikarska. W mojej rodzimej Legnicy są dwa licea, jedno działa przy seminarium duchownym ojców franciszkanów. Tam właśnie złożyłem papiery, ale o wstępowaniu do klasztoru raczej nie myślałem. Co do malarstwa, to rzeczywiście było moją wielką pasją i nawet myślałem o zdawaniu do liceum plastycznego, ale nic z tego nie wyszło. Do dziś jednak lubię malować, choć robię to bardzo rzadko, bo na szczęście na brak zajęć aktorskich nie narzekam. Nie przypuszczałem, że ten zawód mnie tak wciągnie.

Zaczynał pan właściwie jako dziecko...

- Jako nastolatek w Klubie "Gońca Teatralnego" w Legnicy zagrałem w spektaklu "Anioł" Pierre'a Gripariego. Jeździliśmy na różne festiwale, otrzymywaliśmy nagrody. Myślałem, że to jakiś chichot Pana Boga, ale passa trwała.

Szczególnym sprawdzianem musiał być z pewnością monodram "Edzio" według Brunona Schulza. Zagrał go pan już jako dziewiętnastolatek...

- To było wielkie szaleństwo. Nie powiem, że świat Schulza był mi szczególnie bliski. Podczas pierwszych prób niewiele z niego rozumiałem. Całkowicie jednak poddałem się wizji reżysera Krzysztofa Kopki, który zrobił fascynujące przedstawienie. I właściwie z próby na próbę uczyłem się Schulza. Bohater opowiadania Edzio siedział na wózku inwalidzkim, na strychu, był całkowicie odcięty od świata. Żył marzeniami, myślami o ukochanej Adeli i ojcu, którym był zafascynowany i którego się bał. Wszystko odbywało się w świecie jego wyobraźni. Pod koniec spektaklu starał się zejść z wózka i wspiąć wysoko, by dostać do pokoiku Adeli. Przez całą opowieść myślał właściwie tylko o tym. Do dziś ten spektakl bardzo mocno tkwi mi w pamięci. Mam nadzieję, że za kilka lat wrócę do niego, teraz już bardziej świadomy tego, co gram.

Jak to się stało, że jeszcze bez dyplomu trafił pan do Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy?

- Zawdzięczam to Jackowi Głombowi, który obejmując legnicką scenę, okazał się człowiekiem bardzo otwartym na młodych ludzi. Zobaczył mnie w teatrze amatorskim i ściągnął do zawodowego. Pierwszą umowę podpisywał w moim imieniu ojciec, bo ja miałem dopiero 17 lat. Praca w teatrze tak mnie pochłonęła, że w którymś momencie nie bardzo wiedziałem, po co jest chemia, fizyka czy matematyka. Zawaliłem maturę, więc nie mogłem zdawać do szkoły teatralnej, i wtedy właśnie Jacek Głomb wyciągnął pomocną dłoń i przyjął do teatru na etat.

W krakowskiej PWST nie mówiono, że jest pan za wysoki na Hamleta?

- Z moim wzrostem był zawsze problem. Oczywiście, że podobne docinki zdarzały się często. Ale jednak nie przeszkadzało mi to zagrać Hamleta.

O czym myślał wówczas grany przez pana w Legnicy książę duński?

- To był bardzo zagubiony facet. Myślę, że miał typowe dylematy młodego człowieka, nieskażonego otaczającym światem, człowieka, który jeszcze w coś wierzy. Trudno mi dzisiaj o tym mówić, bo do wielu spraw w tym zawodzie podchodzę intuicyjnie. Kreślę sobie w wyobraźni pewne abstrakcyjne sytuacje i próbuję się w nich znaleźć. Pamiętam, że tamten "Hamlet" to było porywające, bardzo dynamiczne widowisko, zrealizowane z ogromnym rozmachem. Każdy spektakl był jak walka z bykiem, trzeba było w nim dać z siebie wszystko, by ocaleć i przekonać do siebie publiczność.

Zawsze w ten sposób podchodzi pan do teatru?

- Myślę, że tak. Kiedy jako nastolatek grałem w Schulzu, robiłem wszystko, by ludziom ani przez chwilę nie zachciało się ziewać. Teatr jest zagadkową materią, bo nigdy nie wiadomo do końca, jak do niej podejść. Jest fantastyczny, bo nigdy nie jest idealny, zawsze w nim można coś zmienić, coś poprawić. To świetna forma autoterapii, samodoskonalenia się. Szczególnym przeżyciem był po Hamlecie Henryk w "Ślubie" Gombrowicza. Długo zastanawiałem się, jak logicznie połączyć w tej opowieści dwa światy, ten realny, w którym obraca się bohater, i ten, który jest tworem jego wyobraźni.

A nie czuł pan dyskomfortu, że po roli Szekspirowskiego Hamleta czy Gombrowiczowskiego Henryka musiał pan stawać przed saturatorem z kawą i opowiadać średnio śmieszne anegdoty w telewizyjnym serialu "Camera Café"?

- "Camera Café" ma tyluż zwolenników, co przeciwników. Ja zaś tę propozycję przyjąłem z kilku powodów. Bardzo chciałem pracować z Yurkiem Bogayewiczem, którego filmy znałem i ceniłem. Po drugie, ten serial był właściwie pierwszą propozycją występu w komedii. Chciałem więc się przekonać, czy sobie z tym poradzę. Po trzecie zaś, propozycja pojawiła się, gdy przerwano zdjęcia do "Skazanego na bluesa" i nie bardzo wiedziałem, co ze sobą robić. Przyjąłem to z wdzięcznością i pomyślałem, że nie ma co wybrzydzać.

Podobno jako aktor stosuje pan metodę Leona Niemczyka i nie odrzuca żadnych propozycji.

- Teraz pojawia się ich tyle, że nawet ze względów czasowych muszę stosować pewną selekcję... Pogląd, że nawet najmniejsza rola może być wyzwaniem, uważam za słuszny.

Co było najtrudniejsze w postaci Ryszarda Riedla w "Skazanym na bluesa"?

- Piosenki zespołu Dżem i postać Ryśka to zupełnie nie był mój świat. Nigdy się temu nie przyglądałem i nie podziwiałem. Kiedy jednak dostałem tę propozycję, wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, by stać się tym bohaterem, wejść do jego świata i włożyć w tę postać cząstkę siebie. Dużo czasu spędziłem na Śląsku, rozmawiałem z żoną Ryśka, jego znajomymi. Dwa miesiące chodziłem w kowbojkach, wąskich dżinsach, kapeluszu, żeby potem, na planie, było to naturalne. Nie rozumiałem problemu narkotyków, więc zakolegowałem się z ludźmi z krakowskiego Monaru. Sam nigdy nie dawałem sobie w żyłę, bo pomyślałem, że chciałbym jeszcze zagrać w kilku filmach. I kiedy przygotowania szły pełną parą, dostałem lekcję pokory. Z powodów technicznych zdjęcia przerwano i nie wiadomo było, czy w ogóle ten film powstanie. Wtedy właśnie na osłodę pojawił się Yurek Bogayewicz, który przyjechał z USA i zaczął kompletować obsadę do "Camera Café".

Bogayewicz zaprosił pana też do nowego serialu "Niania". Czy jego popularność spowodowała, że coraz rzadziej pojawia się pan w "Na dobre i na złe"?

- Rzeczywiście, w obu opowieściach wraz z Agnieszką Dygant tworzymy filmowy duet księcia i Kopciuszka, więc w którymś momencie scenarzyści serialu "Na dobre i na złe" postanowili wysłać mnie za granicę. Wszystko wskazuje jednak na to, że wkrótce pojawię się także w Leśnej Górze.

Kiedyś w jednym z wywiadów powiedział pan, że jest człowiekiem walki, podtrzymuje pan to określenie?

- Hmm. Rzeczywiście tak powiedziałem? Być może chodziło mi o to, że tak naprawdę człowiek walczy o siebie każdego dnia. Kończąc PWST, obliczyłem, że aktorstwu poświęciłem pięć lat, bo rok przed szkołą grałem już w teatrze. Uznałem wówczas, że jeśli w ciągu następnych pięciu lat nic nie wyjdzie mi w tym zawodzie, będę na tyle młody, by go zmienić i zająć się czymś innym. Mija właśnie piąty rok, kończę 29 lat i czuję, że jest nieźle.

Nie boi się pan, że po latach tłustych mogą nadejść chude?

- Byłbym naiwny, myśląc, że dobra passa trwać będzie wiecznie. Bywały sytuacje milczących telefonów, propozycje, które przeszły mi koło nosa. Myślę, że mimo wielkiego zaangażowania w ten zawód dość mocno stąpam po ziemi. Pamiętam o życiu prywatnym, które jest co najmniej tak ważne jak zawodowe. Nie wiem nawet, czy będę aktorem do końca życia. Choć bardzo bym chciał, by tak było.

***

Tomasz Kot w tym tygodniu w filmie "Skazany na bluesa" (Canal+, niedziela, godz. 20.00, wtorek, godz. 22.40, Canal+ Film, niedziela, godz. 23.10) i w serialu "Niania" (TVN, sobota, godz. 20.05, niedziela, godz. 8.00)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji