Artykuły

Jerzy Karnicki: Emerytura nie oznacza końca pracy. Wolnego czasu raczej nie będę miał

- Aktorstwo to jest ciężka praca. Nie tylko fizyczna, ale również mentalnie wykańczająca. Ale gdybym miał jeszcze raz wybierać, to pewnie bym jeszcze raz wybrał tę samą drogę. Aktorstwo to jest wielka przygoda, spotkanie z publicznością daje ogromną frajdę - o 46 latach pracy aktora i nowych artystycznych wyzwaniach mówi Jerzy Karnicki, aktor słupskich teatrów - Nowego i Rondo.

Niedawno odbył się twój benefis, który był zapowiedzią przejścia na emeryturę. Mimo to wciąż będzie cię można zobaczyć na deskach Nowego Teatru?

- Emerytem nie jestem, choć niedługo to się stanie. Ale pracy w teatrze faktycznie nie kończę. Trzeba dograć te spektakle, w których jestem. Oprócz tego jestem w próbach do farsy "Dajcie mi tenora". Potem wchodzę w próby do "Pana Tadeusza".

Pożegnanie ze sceną i widzami będzie więc płynne.

- Aktorzy zazwyczaj żegnają się z pracą w sposób płynny. Albo nawet wcale się nie żegnają. Są jednak tacy, choć to niewielki odsetek, którzy przechodzą na emeryturę, mówią "dziękuję" i już ich potem na scenie nie widzimy. W moim przypadku na pewno tak nie będzie. Teatr wciąż będzie absorbował dużą część mojego czasu. Jeśli będzie mnie potrzebował, będę do dyspozycji. Mam jednak tyle zajęć, że wolnego czasu i tak raczej nie będę miał.

Zostałeś naznaczony aktorstwem już w momencie urodzenia, bo urodziłeś się przy ulicy Teatralnej.

- Wtedy była taka moda, że mamy nie rodziły w szpitalu, tylko wzywało się położne do porodu. Faktycznie, urodziłem się na ulicy Teatralnej i to zdeterminowało moje życie zawodowe. Rodzice próbowali mnie nakierować na kierunki techniczne. Skończyłem technikum mechaniczne. Potem rodzice skierowali mnie na studia techniczne, ale po trzech latach powiedziałem dziekanowi, że ja się nie nadaję i zostawiłem te studia. Cały czas bawiłem się w teatr amatorski. Ale trzeba było pomyśleć o zawodzie. Pomogła mi Dorota Stalińska, która przyprowadziła mnie do Marka Grzesińskiego, ówczesnego dyrektora teatru. Powiedziała mu: "Szukasz Spodka do spektaklu "Sen nocy letniej". Masz Spodka.". To była moja pierwsza rola w teatrze stacjonarnym.

Ale wcześniej był długi okres twojej działalności w teatrze Rondo, który sam przecież budowałeś.

- Ten drugi teatr Rondo. Skrzyknął nas Tosiek Franczak. Myśmy wspólnie spędzali czas, organizowali warsztaty, wyjeżdżaliśmy. Po prostu byliśmy przyjaciółmi, którzy przy okazji bawią się w teatr. A właściwie to teatr zaprzyjaźnił nas ze sobą. To był marzec 1972 roku. I faktycznie, budynek, w którym do dzisiaj jest teatr Rondo, myśli własnymi rękami remontowali. Zrywaliśmy stare tynki, przybijaliśmy deski, układaliśmy balkony, spawaliśmy.

Czyli jednak wykształcenie techniczne się przydało?

- Oj, tak. W teatrze przydawało się cały czas, bo przecież przy widowiskach plenerowych trzeba było jednak mieć pewną wiedzę o wyginaniu metalu, łączeniu plastiku z metalem. Bywałem brygadzistą, który pilnował wykonania różnych rzeczy. Rozdzielałem prace i pilnowałem, żeby były dobrze wykonane, sam przy tym pracując.

Twoja przygoda ze sceną zaczęła się od "Satyra".

- Od tego monodramu liczę swoją karierę, bo on przyniósł mi wiele nagród. Byłem z nim zaproszony na Festiwal Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu i wystartowałem wśród zawodowców. To już był prawdziwy teatr, nie tylko zabawa. Ale były i wcześniejsze spektakle w klubie "Pod Rybką", gdzie zakładaliśmy teatr, i w przedszkolu.

Tak się rodziło coś, co potem zostało nazwane słupską szkołą monodramu?

- To dzięki teatrowi Rondo i Tośkowi Franczakowi Stanisław Miedziewski zawitał do Słupska. Stanisław kontynuował to, co myśmy tworzyli. Nasze monodramy były już zauważane. Stanisław Miedziewski ma wielkie zasługi w rozwoju słupskiej szkoły monodramu, ale wszystko zaczęło się trochę wcześniej.

Zamieniłeś jednak teatr amatorski na zawodowy.

- Bo dawał pieniądze. Co prawda niewielkie, ale jednak. I pozwalał robić to, co kocham, czyli bycie na scenie. Rzadko się udaje połączyć pasję z życiem codziennym.

Współtworzyłeś kabarety DKD i Dekada. Kiedy odkryłeś, że potrafisz rozbawić publiczność?

- Rozbawiać umiałem zawsze, byłem duszą towarzystwa. Na początku byłem przeciwnikiem kabaretu, uważałem, że to najtrudniejsza forma teatru. Pierwszy program, który zrobiliśmy z DKD, nazywał się nie kabaretem, ale biesiadą literacką. Po pierwszej premierze przyszedł do nas dyrektor teatru i zaprosił do siebie. Dopiero po tym zaczęliśmy o sobie mówić "kabaret". Próby w teatrze kończyliśmy o godzinie 22, potem spotykaliśmy się w górnym foyer i zaczynaliśmy pracę w kabarecie. Któryś z nas powiedział: "żeby tak doczekać końca dnia". Tak powstała nazwa kabaretu: Doczekać Końca Dnia.

DKD istnieje 29 lat. Planujecie wspólny jubileusz?

- Wstępne rozmowy już były. Ja swój akces zgłaszam i jeśli będzie organizowane 30-lecie kabaretu to chętnie wezmę w tym udział.

Bardzo ważna dla ciebie jest Portugalia. Skąd miłość do tego kraju?

- Dzięki teatrowi. Tosiek Franczak nawiązał kontakt z teatrem w Portugalii. Carlos Oliveira i Artur Oliveira przyjechali do nas, potem my jeździliśmy tam. Zakochałem się w tym kraju, mam tam przyjaciół. Zjeździłem całą Portugalię, znam język i kuchnię. Z kolei Artur ukochał Polskę i przyjeżdżał tu bardzo często. Był najlepszym ambasadorem Słupska. Takiego już nie będziemy mieli.

Twoja przyjaźń z Portugalczykami zaowocowała wieloma kontaktami artystycznymi.

- Nie tylko młodzi. Ostatnią naszą wymianą przed śmiercią Artura była wymiana Uniwersytetów Trzeciego Wieku. Myślę o wznowieniu wymiany. Mam już grupę, która mogłaby pojechać tam, szukamy grupy, która mogłaby do nas przyjechać. Zaczynaliśmy od wymiany grup teatralnych, potem jeździli również choreografowie, plastycy, fotograficy, twórcy mody oraz zespoły folklorystyczne. Nawiązały się indywidualne przyjaźnie.

Dzięki teatrowi zobaczyłeś Portugalię. Ale Rondo grało w wielu krajach.

- Z teatrem zwiedziłem niemal całą Europę. Teraz, gdy granice są otwarte, nie ma z tym problemu. Ale wtedy problem był już z tym, żeby dostać paszport. Kiedyś na granicy czechosławacko-austriackiej celnicy słowaccy nas bardzo przetrzepali. Zobaczyli, że słomę wieziemy, bo nam była potrzebna do spektaklu. A oni nie wiedzieli, co to jest. Palili ją, wąchali. Przyjeżdżali coraz ważniejsi osobnicy. W końcu nas puścili po całodniowych przeszukiwaniach. A po stronie austriackiej celnik zapytał, czy mamy papierosy i wódkę. Po pięciu minutach już jechaliśmy dalej. Gdy służbowo jechałem do Portugalii, przez pięć krajów, to musiałem mieć służbowych pięć walut, żeby zatankować auto w tych krajach, i prywatnych pięć walut, żeby się tam utrzymać.

Jak przez lata zmieniło się przygotowanie spektakli i przygotowanie aktorów do spektakli? W teatrze jest jeszcze miejsce na sztukę?

- Kiedyś pracę nad spektaklem zaczynało się od prób stolikowych. Była analiza literacka. Rozmawialiśmy o tym, o co autorowi chodzi, a co reżyser chce przekazać. Poświęcaliśmy na to dużo czasu. W tej chwili takich prób już nie ma. Aktor wychodzi na scenę i dowiaduje się, że ma wyjść w lewo, w prawo albo coś zagrać. Kiedyś przed rozpoczęciem prób sprawdzałem, kiedy autor to napisał, po co, dlaczego właśnie tak, czym się inspirował. Teraz ze względów ekonomicznych i czasowych takich prób już nie ma. Żałuję, bo one były bardzo rozwijające.

Bywasz w teatrze widzem?

- Oczywiście, chodzę do teatrów. Lubię też operę, ale w klasycznych realizacjach. Ostatnio byłem w Gdańsku w Teatrze Wybrzeże, pojechałem też do Radomia, gdzie wystawiany był "Skrzypek na dachu". Chciałem zobaczyć, jak aktorzy tam zrobili ten spektakl, bo my go tu wciąż przecież gramy. W Warszawie zrobiłem niespodziankę Ewie Kasprzyk, byłem na trzech jej spektaklach z rzędu.

Oglądasz tylko spektakle czy je również analizujesz?

- W trakcie oczywiście się analizuje. Gdy po spektaklu aktorzy rozmawiają ze sobą, to jest to zupełnie inna rozmowa niż ludzi, którzy po prostu są widzami. Aktorzy jednak widzą pewne niedociągnięcia, ale i doskonałości. Ostatnio widziałem w teatrze w Warszawie Pawła Małaszyńskiego. W filmach nie robił na mnie wrażenia. Ale w teatrze zobaczyłem, że to jest genialny aktor. Zauważyłem u niego pewne niuanse, których widzowie nie widzą. Byłem też na "Ożenku" w Opolu. To był zielony spektakl, czyli taki, który już schodził. W takim spektaklu aktorzy często robią sobie na scenie dowcipy. Byłem jedyną osobą na widowni, która śmiała się do rozpuku, a inni nie wiedzieli, dlaczego. A ja po prostu widziałem te dowcipy, które oni sobie robili, widziałem, jak aktorzy się gotują. Gdy aktor idzie do teatru, trochę inaczej ogląda spektakl. Ale to tak, jak muzyk, który idzie na koncert do filharmonii, trochę inaczej go słyszy niż pozostali widzowie.

Ciebie łatwo ugotować na scenie?

- Nie, nie jest łatwo, choć próby często były. Ale raz tam z Mateuszem Jordanem Młodzianowskim żeśmy się zagotowali, że publiczność już to widziała, a myśmy płakali ze śmiechu na scenie. Musieliśmy przerwać spektakl, żeby publiczność się razem z nami wyśmiała. To było w "Oknie na parlament". Takie zagotowanie się nie świadczy najlepiej o profesjonalizmie aktorów. No, ale zdarzyło mi się raz na 46 lat.

Teatr może być więc świetnym pomysłem na życie.

- Tak, pod warunkiem, że się nie zapomnimy i że mamona nie przysłoni nam oczu. W obecnych czasach jest to jednak trudne. Jest mnóstwo aktorów młodych i w średnim wieku, którzy są wolnymi strzelcami. Żeby złapać jakąkolwiek pracę, trzeba jeździć po całej Polsce. Jest więc ciężko. Poza tym aktorstwo to jest ciężka praca. Nie tylko fizyczna, ale również mentalnie wykańczająca. Ale gdybym miał jeszcze raz wybierać, to pewnie bym jeszcze raz wybrał tę samą drogę. Aktorstwo to jest wielka przygoda, spotkanie z publicznością daje ogromną frajdę. Te oklaski, gdy się udało. Oczywiście grałem też w spektaklach, które się nie udały, na szczęście te były w mniejszości. Kiedy publiczność klaszcze, wstaje, docenia naszą pracę, wtedy jest wielka satysfakcja.

Takie emocje uzależniają?

- Tak, uzależniają.

Na emeryturze prędzej czy później będzie czas detoksu. Nie boisz się tego?

- Nie. Na szczęście mam co robić. A jeżeli nie będę miał co robić, to wymyślę coś, co będę mógł robić. Nie boję się tego, że będę się nudził. Nie grozi mi to, że będę z laseczką chodzić do parku i przesiadywał na ławce.

--

Na zdjęciu: Jerzy Karnicki w spektaklu "Biedermann i podpalacze", Nowy Teatr, Słupsk 2017

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji