Artykuły

Siedemdziesiąt pięć minut najwyższego skupienia

"Ostatnie 300 metrów" Patrycji Babickiej i Magdaleny Zarębskiej-Węgrzyn w reż. Bartosza Kulasa w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Poszłam bez przekonania. Nie dlatego, że nie interesuje mnie himalaizm, choć przyznać muszę, że moje zainteresowanie jest typowo polskie - dość płytkie i łatwo się nakręca pod wpływem medialnego szaleństwa rozkręcanego raz na jakiś czas wokół kolejnej wyprawy. Nie dlatego, że mi jakoś wadzi Wanda Rutkiewicz, o której jest spektakl, bo chociaż o Rutkiewicz wiem niewiele, to ta niewielka ilość informacji świadczy jednak o tym, że miała niezwykle ciekawą osobowość. Przerażała mnie raczej koncepcja monodramu i miejsce, bo, chociaż Bagatela miewa duże ambicje i to im dedykowana jest scena na Sarego, w tym teatrze może to wyjść średnio, a w najlepszym razie bardzo nierówno, jak to jest z niedawnym "Żydem" (nota bene, w katowickim Teatrze Śląskim dzień po krakowskiej premierze "Ostatnich 300 metrów" miała miejsce premiera "Himalaistów" w reżyserii Roberta Talarczyka na podstawie tekstu napisanego m.in. przez Artura Pałygę). Na pewno sprawy nie ułatwia też fakt, że tematyka wspinaczki wysokogórskiej jest troszkę owiana romantycznym mitem (kto nie widzi automatycznie oczyma wyobraźni Caspara Davida Friedricha, niech pierwszy rzuci kamieniem), a w dobie internetu, nowoczesnych mediów, wywiadów wysypujących się zewsząd, nagrań na YouTubie czy kolejnych wydawnictw dotyczących himalizmu faktycznie wielu Polaków toczy potem długie forumowe dyskusje i każdy uważa się za eksperta.

To, co dostajemy w Bagateli to kawał mocnego monodramu. Spadają czapki z głów, kapcie i szczęki - wprost na podłogę.

Wanda Rutkiewicz przez niewiele ponad godzinę monologuje, mozolnie wspinając się na Kaczendzongę, na której zaraz zginie. Sytuacja idealna, wręcz filmowa - przedśmiertny monolog wybitnej himalaistki. Nie wiemy, czy Rutkiewicz zdobędzie szczyt, czy nie. Ale to nie jest istotne. Wiemy za to, że jest jej zimno, że odczuwa ból, że zaczyna się dusić, bo jej płuca wypełnia płyn. Aktorka (w tej roli genialna Lidia Olszak) z mozołem wchodzi na scenę, przedzierając się przez zamieć. Wchodzi na bieżnię umieszczoną na środku sceny na niedużym czarnym postumencie, na którym równie dobrze mogłaby stać jej trumna. Przez siedemdziesiąt pięć minut pokonuje te ostatnie 300 metrów na szczyt - z mozołem i nadludzkim wysiłkiem. Dość szybko czerwienieje na twarzy z wysiłku, spocone kosmyki włosów przylepiają się do jej czoła. Im dalej, tym bardziej w jej oczach będzie widać obłęd. Niby niewiele - pusta scena, w tle projekcja śniegu, który stanie się później coraz jaśniejszymi kołami. Nie wiemy, czy to przejście jest wizualizacją tego, co widzi Rutkiewicz, coraz słabsza, mająca coraz mniejszy zakres widzialności; czy może jest to symboliczne wchodzenie w śmierć. Jest jedna, jedyna, na środku sceny, krok po kroku zmagająca się z bieżnią, ze swoimi wspomnieniami, marzeniami, życiowymi rozczarowaniami. Żółty kombinezon i gra aktorska Olszak skupiają uwagę tak bardzo, że widz wsiąka w coś w rodzaju widzenia tunelowego. Jest tylko ona - Wanda z premedytacją idąca na szczyt, być może świadoma tego, że idzie na śmierć.

To, co się jednak dzieje na poziomie tekstu, to mistrzostwo świata.

Łatwo jest sobie wyobrazić, że Rutkiewicz w ostatnich chwilach wspomina minione życie. Wszyscy znamy filmowy slogan o życiu przelatującym umierającemu przed oczyma. Ale to nie jest łopatologia. Autorki tekstu wydobywają z życiorysu Rutkiewicz najciekawsze i najmocniejsze fragmenty i właśnie w zestawieniu z drogą na szczyt robią one kolosalne wrażenie. Są to niby drobiazgi, a bardzo zręcznie wplecione w monolog.

Przede wszystkim dojmujące poczucie osamotnienia i przyzwyczajenia do śmierci to jedna z podstawowych tez postawionych w tekście. Starszy brat Rutkiewicz zginął w dzieciństwie, podpalając w ognisku niewypał. Ojciec został zamordowany przez rabusiów, którzy okradli jego dom - to ona, nie jej matka, zostanie wysłana na wizję lokalną i to ona musi się skonfrontować z mordercami ojca. I mężczyzna jej życia, Kurt Lyncke, partner, którego życie także zabrały góry. Wanda od wczesnego dzieciństwa uczy się żyć ze śmiercią, choć ta zabiera najbliższych jej mężczyzn. Sprawia wrażenie, jakby miała żal do siebie - wspomina, że miała za złe bratu, że on i jego koledzy nie chcieli się z nią bawić; daje do zrozumienia, że nie powinna była brać udziału w wizji lokalnej po morderstwie jej ojca, za dużo to ją kosztowało; w końcu Kurt, mężczyzna, który akceptował jej wady, który rozumiał ją jak nikt inny. Żal, że mieli dla siebie tak mało czasu, choć nikt przecież nie jest temu winny.

Siłą tego monodramu są, moim zdaniem, nie tyle historie zdobywania kolejnych szczytów i starcia z kolejnymi tragediami, czy rodzinnymi, czy związanymi ze śmiercią kolegów-wspinaczy, co drobne smaczki, trywialne, niby nieistotne, o których pamięta się najlepiej. Te przysłowiowe Proustowskie magdalenki.

Rutkiewicz zmarznięta przedziera się przez śnieżycę i fantazjuje o ciepłych ziemniakach z mizerią. Ten fragment mną wstrząsnął - nie tylko dlatego, że jest kapitalnie zagrany, ale dlatego, że te głupie ziemniaki z mizerią to jest jak wytrych. Bo ziemniaki z mizerią to coś swojskiego, co każdy z nas zna: obiad u matki lub babci, rodzina, dom, Polska, ciepło. To jest taki obiad, który zna każdy z widzów. Wspomnienie dzieciństwa, smak wiosny, bo mizeria jest daniem sezonowym, a skoro ogórki wiosenne, to i ziemniaki będą młode. Być może prosto z rodzinnego ogródka czy działki. Drobiazg, a wyraża wszystko - to, że Rutkiewicz jest zmarznięta, głodna, wyczerpana, ale przede wszystkim, że koszmarnie tęskni za domem. Nawet jeśli kocha góry tak, że jest w stanie zaryzykować dla nich własne życie.

Równie mocnym fragmentem jest wspomnienie pierwszego seksu z mężczyzną, w którym była zakochana. Jest śmiesznie, nieporadnie, może nawet trochę szczeniacko, bo wygłupy, bo chichranie się. Jest w tym fragmencie tyle intymności, a jednocześnie i pożądania, i zakochania, i niesamowitej kruchości, że chwyta za gardło. Konia z rzędem temu, komu do głowy nie przyszedł jego własny pierwszy stosunek z kimś, w kim może kiedyś był bardzo zakochany.

To, co tu jest fenomenalne, to mądre i przenikliwe niuansowanie i brak kompleksów - mamy niezwykle silną, odważną kobietę wspinającą się na szczyt, wonder woman. W monologu odkrywa przed nami swoją kruchość, swoje słabości, lęki, to, co ją głęboko dotknęło.

Do tego mamy kapitalny wątek feministyczny. Krótki, ale dobrze poprowadzony. Kolejne wyprawy, szczyty, sukcesy, a potem, tak jak w dzieciństwie, chłopcy znowu nie chcą się z nią bawić. Zarzucają jej, że nie weszła na Annapurnę. Więcej - po powrocie do kraju rozpoczynają się przesłuchania w Polskim Związku Alpinizmu. Zostaje wszczęte śledztwo. Koledzy nie stają po jej stronie, Rutkiewicz musi się odwoływać do austriackiej ekspertyzy wykonanego przez nią zdjęcia. Austriacy analizują szlaki i topografię góry, poświadczają, że niemożliwe jest wykonanie takiej fotografii bez zdobycia szczytu. Ale jest już za późno. Polskie piekiełko, jakże nam dobrze znane i trzydzieści lat później, już się rozpętało, Rutkiewicz czuje się odrzucona i upokorzona. Ale, inaczej niż jej koledzy, nie robi uników. Mówi wprost: to była walka z męską dumą. Chłopcy nie chcą się bawić z dziewczynkami. Kaczendzonga też nie chce, bo na górze, która, zgodnie z porzekadłem, kobiet nie lubi, bohaterka za chwilę zginie.

Ostatni monolog to już równoważniki zdań, ale Rutkiewicz wypowiada je z mocą. Kończy swój marsz z podniesioną przyłbicą. Scena rozświetla się, ale to nie jest wejście do niebios, nie widzę w tej scenie nacechowania religijnego. Dla mnie ma ona raczej znaczenie rytualne - jasność rozlewa się na całą scenę, Rutkiewicz kroczy dumnie wyprostowana, oczyszczona z żalu, zawodów, porażek, pomyłek, tragedii, których doświadczyła. To jest katartyczne wyjście z życia. Ostateczne, bo zakończone śmiercią.

Mogłabym długo pisać o tym, co kto tutaj zrobił, aby powstał tak dobry spektakl. Ale napiszę krótko i zwięźle.

Brawa dla całego zespołu.

Bartek Kulas - chirurgicznie precyzyjna reżyseria. Tu nie ma rzeczy niepotrzebnych, tu nie ma mizdrzenia się do widza i zagrań pod publiczkę. Nie ma też epatowania rozbuchaną formą. Jest czystość i prostota i nie wyobrażam sobie, jak inaczej można by było zrobić ten spektakl. Skoro mamy góry, to musi być czystość i prostota. Ja w ogóle lubię szaleństwa formalne i teledyskowe zagrywki, ale tutaj Hollywood jest zbędny. Ten spektakl jest jak przedśmiertna spowiedź.

Magdalena Zarębska-Węgrzyn i Patrycja Babicka napisały tekst, który jest przejrzysty, spójny, dobrze prowadzi wątki, umiejętnie stopniuje napięcie. Bywa, że wpada w lekki sentymentalizm, ale robi to świadomie i niezwykle zręcznie z niego wyskakuje. Dużo tu żonglerki emocjami, ale bardzo precyzyjnie kieruje uwagę widza na kolejne elementy układanki.

Scenografia - w punkt.

Muzyka - to jest chyba najsłabszy element spektaklu, bo dla mnie jest zbyt ckliwa w finale, a w sumie tylko w nim wybrzmiewa w pełni. Ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Należy wziąć poprawkę na to, że ja się muzyki czepiam prawie zawsze i pod tym względem jestem bardzo trudnym widzem.

No i na końcu - Lidia Olszak. To jest jej monolog, jej spektakl, ona jest tu gwiazdą. I powiem uczciwie, że jestem wstrząśnięta. To, co tu robi ta młodziutka aktorka, to jest niebywałe. Ja w ogóle z radością przyglądam się młodym aktorom, bo zawsze sobie w duchu roję, że ten będzie wielki, tamten będzie wybitny, że tego widzę w Brechcie, tamtego w Czechowie, a jeszcze innego w formach postdramatycznych. Ale Lidia Olszak to jest olśnienie. Właściwie to ze wszystkich młodych aktorów, których widziałam w tym sezonie, wielu było świetnych, ale największe wrażenie zrobiła na mnie tylko dwójka z nich - Sebatian Perdek w "Hagadzie na Polskę" i Lidia Olszak w "Ostatnich 300 metrach". To, co jest tutaj wynikiem pracy aktorki z reżyserem, jest precyzyjne, mocne, intensywne, ale nie popada w histerię czy łzawe smuty. Rutkiewicz jest silna i bardzo słaba, niezwyciężona i dogłębnie samotna, twarda i jednocześnie dziecinnie nieprzystająca do otaczającego ją społeczeństwa, obłędnie, wręcz szczeniacko zakochana w swoim mężczyźnie, a potem bezwzględnie i cynicznie odsiewająca to, co się już zdarzyło i nigdy się nie powtórzy, od tego, co dopiero ma nadejść. To, co Olszak tutaj gra, to historia życia Rutkiewicz, które całe, od dzieciństwa do śmierci na Kaczendzondze, jest jedną wielką wspinaczką. Cały pot spływający jej z czoła, ta godzina z hakiem, w której aktorka pokonuje kolejne kroki wymagające ogromnego wysiłku i skupienia, to i wspinaczka, i jej cały życiorys.

I to jest porażające.

Nie jest to spektakl wybitny. Tego nigdzie nie mówię. Ja jestem zboczona i dla mnie, żeby było wybitnie, to musi być jakaś wielka idea, wielka synteza, Arystoteles, rytuał, zbiorowość, ezgorcyzm, itd. Tak już mam.

Ale ten monodram pięknie pokazuje, że skupiona gra aktorska, oszczędność środków, precyzyjna reżyseria i bardzo zdyscyplinowany tekst wydają wspaniałe owoce.

Nie będzie strzałów.

Jest taki mały, malutki zachwyt. Że coś takiego da się zrobić, że w czasach, w których taka formuła teatru może się wielu wydawać przestarzała i niemodna, ktoś się na to decyduje. I w efekcie dostajemy prawdziwą perełkę.

Wiem, że wielu trudno będzie uwierzyć, że coś takiego mogło powstać w Bagateli.

No cóż. Nie pójdziecie? Wasza strata.

Ja powiem tylko tyle, że mam jak najgorsze zdanie o publiczności Bagateli.

Dziś publika zamarła. Od początku do samego końca widzowie znieruchomieli. Nikt nie gadał, nikt nie szeptał, nikt nie zaglądał w smartfona. Nikt nie chrupał, nie przeżuwał, nie smarkał. Siedemdziesiąt pięć minut najwyższego skupienia. Jakbyśmy odprowadzali Wandę Rutkiewicz w jej ostatnią drogę.

Idźcie.

Grają nieczęsto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji