Artykuły

Fedora, nieco zubożała księżna

Nie tak dawno bawiła u nas orkiestra mediolańskiego teatru La Scala wraz ze swym szefem, znanym na całym świecie kapelmistrzem Riccardo Mutim. Maestro Muti spotkał się z tej okazji z warszawskimi dziennikarzami. Jedna z obecnych osób, dama dosyć zuchwała, zapytała go odważnie:

- Maestro Muti, cóż to się dzieje ze śpiewakami we Włoszech? W latach pięćdziesiątych królowały Callas i Tebaldi, ale obok nich występowało na włoskich scenach również kilka świetnych innych dramatycznych sopranów: Tucci, Olivero, Gencer i jeszcze parę innych, teraz co? Włochy nie mają ani jednej liczącej się śpiewaczki w tym emploi! Nie ma tam także ani jednego dobrego dramatycznego tenora młodszego pokolenia! Gdy parę lat temu wystawiał pan "Nieszpory Sycylijskie" Verdiego, obsadził pan tenora z Ameryki, którego zdrowo wygwizdano. Gdyby zechciał pan dziś sięgnąć po "Otella", któżby zaśpiewał tytułową rolę? Dwóch weteranów kończących powoli kariery, Pavarotti czy Domingo? Gdzie są ich następcy? A gdzie wybitne włoskie verdiowskie barytony, gdzie chociaż jeden liczący się włoski bas? Niech pan łaskawie powie, co Pan o tym wszystkim myśli?

Dyrygent podrapał się zakłopotany w czoło, pomyślał chwilę i odrzekł:

- Tak, ma pani rację, przeżywamy trudny i kłopotliwy okres... Można mieć tylko nadzieję, że to się z czasem zmieni. Bywało już tak w historii, że przez pewien czas brakowało śpiewaków, potem jednak przychodziły nowe pokolenia i jakoś się to wyrównywało. Więc pewnie i teraz trzeba po prostu poczekać, nic innego nie pozostaje...

Coś mi się jednak widzi, że - gdyby rzecz ująć łagodnie - pewne przemijające kłopoty dotyczą wcale nie tylko Italii. W marcowym numerze niemieckiego muzycznego pisma Orpheus poświęconego operze, pan Geerd Heinsen relacjonując swe wrażenia z Nowego Jorku tak sobie pisze:

"Jako prawie pięćdziesięcioletni miłośnik opery, odnoszący się z zachwytem do dawnych nagrań, wieczorów i poranków w nowojorskiej Metropolitan Opera, powędrowałem po długiej nieobecności, pełen najlepszych nadziei, by odwiedzić ów słynny na cały świat teatr. Stwierdziłem, że złota niegdyś sława tej świątyni sztuki pokryła się paskudnym kurzem. Powiem po prostu: tak żałosnego poziomu przedstawień dawno nigdzie nie spotkałem! Oczywiście, można zawsze - oglądając różne spektakle - przyczepić się do takiego czy innego włosa w zupie, ale przeżyć przez trzy wieczory pod rząd demonstracje nędznej operowej rupieciarni w podobnym stylu, to po prostu - mnie i moim kolegom - odebrało oddech!"

Żeby nie było wątpliwości: były to przedstawienia dyrygowane przez szefa Metropolitan, słynnego Jamesa Levine'a, a pośród śpiewaków trafiały się znane nazwiska z Pavarottim na czele. Jeśli ktoś zresztą myśli, że wypowiedź europejskiego krytyka mogła być spowodowana zaściankowym szowinizmem, mogę się też powołać na amerykański "Newsweek", który jakiś czas temu również nie owijał w bawełnę, pisząc jeśli nie macie szczęścia, możecie trafić w Metropolitan na niewiarygodnie marne przedstawienie... A z kolei nie tak dawno w słynnej operze wiedeńskiej wystawiono "Trubadura" Verdiego z najsłynniejszą dziś chyba primadonną Cheryl Studer (rodem z Ameryki), którą przez parę ostatnich lat międzynarodowa krytyka gotowa była (no, może nie wszyscy) nosić na rękach. Primadonna śpiewała koszmarnie, publiczność urządziła potężny skandal, zrozpaczona dyrekcja odesłała damę do domu i na gwałt szukała zastępczyni...

Słowem, coś niedobrego dzieje się ze światową operą. Może to rzeczywiście zły czas na głosy? Może to rezultat powszechnego kryzysu finansowego? Może artyści bojąc się o możliwości długiej kariery chcą natychmiast dyskontować swoje pierwsze sukcesy i eksploatują nieszczęsne gardła ponad wszelką dopuszczalną miarę? Coraz częściej do chodzą przecież wiadomości o młodych śpiewakach łapiących się za zbyt ciężkie partie, dopingujących się chemikaliami, niczym sportowcy, byle tylko się z utrzymać się przez jakiś czas na rynku, bo za drzwiami impresariów (jakiś czas temu Włochy przeżyły olbrzymi łapówkarski skandal, w który zamieszane były podobno najbardziej renomowane agencje impresaryjne) tłoczą się tabuny młodych konkurentów, gotowych na wszystko, byle się tylko przebić na szczyt? Myślę, że to, co przeżywamy, może mieć różne źródła i przyczyny: jest jednak tak, jak jest. I to widzą wszyscy.

A dlaczego o tym mówię? Dlatego, by skłonić czytelników do rozsądnego spokoju, dystansu i rozwagi w spoglądaniu na możliwości teatrów operowych w naszym kraju. Jeśli marnie jest w Scali, Wiedniu czy Metropolitan, dlaczego u nas miałoby być cudownie? Jeśli w Mediolanie czy Paryżu jakoś nie trafia się teraz ani nowy Caruso, ani nowa Callas, skąd - na litość boską - mieliby się zjawić nad Wisłą? Sytuację we współczesnej operze można toutes proportions gardees przyrównać do sytuacji we współczesnym politykowaniu: jeśli nie jest koszmarnie, jeśli jest nieco mniej źle, oznacza to, że jest właściwie całkiem dobrze i nawet są powody, aby się z tego cieszyć.

Tak sobie właśnie myślałem, wychodząc spokojnie z warszawskiej premiery "Fedory" włoskiego kompozytora Umberta Giordana. W kuluarach wymieniano ożywione poglądy: czemu sięgnięto właśnie po owo nieco zapomniane dziełko o idiotycznym libretcie, rzadko przecież pojawiające się na światowych scenach? Bo przecież Fedora napisana była dla wspaniałych, olbrzymich, bogatych głosów: Gemma Bellincioni i Enrico Caruso, Maria Jeritza i Giovanni Martinelli, no co najmniej Magda Ilivero i Franco Corelli. A takich głosów dziś po prostu na całym świecie nie ma i długo jeszcze nie będzie... Nie ma też kapelmistrzów, którzy - jak niegdyś Toscanini czy Guamieri - umieli skłonić orkiestry, by po prostu pływały w melodiach, by śpiewały razem z solistami, by wspólnie wypełniały dźwiękami największe nawet sale operowych teatrów... A jeśli nie będzie takich głosów, takich kapelmistrzów i takich orkiestr, to "Fedora" zamiast zachwycać, musi wywoływać - w najlepszym razie - przyjazne współczucie. Potem publiczność dogaduje: że wyciągnięto jakąś anachroniczną wampukę, że przecież tylu innych ważnych pozycji nie ma w repertuarze, że to, że tamto. I to wszystko będzie prawdą, a co gorzej - niewiele się da na to poradzić.

Kiedy oglądałem i słuchałem warszawskiej Fedory, wydawało mi się, że chyba jjie wszyscy realizatorzy mieli identyczny pogląd co do tego, nad czym właściwie pracują. Scenografowie wydawali się - mądrze - podchodzić do swego zadania z przymrużeniem oka: no przecież nikt rozsądny nie weźmie tej całej fin de siecle'owej, pożałowania godnej historii na poważnie! Podobnie - acz mniej zdecydowanie - chyba potraktował całą rzecz reżyser, miał nawet sukces: scena miłosna w finale drugiego aktu rozbawiła publiczność do łez! Kapelmistrz i wykonawcy jednakże nie zamierzali wcale traktować z dystansem muzycznej strony dzieła. Bo niby jak? Dali więc z siebie wszystko i doprawdy starali się nad podziw. Nawet było mi ich nieco żal, gdy w przerwach kuluary zamieniały się w loże szyderców: a to nieporządki w orkiestrze, to intonacja primadonny dosyć wątpliwa, a to niedostatki w skali głosów, w emisji, we frazowaniu, a to jeszcze coś innego... Zgoda, zgoda, to wszystko niestety prawda. Wydawało mi się jednak, że wykonawcy doprawdy starali się nad podziw, że śpiewali z ogniem i pasją, że zademonstrowali wszystko, na co ich tylko było stać i sądzę, że należy to uczciwie docenić. A że nie słyszeliśmy z sceny głosów Jeritzy i Martinellego: To prawda, takich głosów nie było. A gdzie są? I czy w ogóle jest to powód do krytykanctwa? Nie, nie jest. W końcu ja też nie piszę niczym Sienkiewicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji