Artykuły

Sławomir Zapała: Sukces

- Jestem otwarty na propozycje. Sławomir to artysta wielu dziedzin i na wielu polach się realizuje. Ale nade wszystko kocha śpiew i na nim ostatnio mocno się skupia - mówi aktor i piosenkarz Sławomir Zapała.

O źródłach swojego sukcesu na muzycznej scenie, o karierze aktorskiej, relacjach małżeńskich i powiązaniach z naszym regionem opowiada nam SŁAWOMIR ZAPAŁA.

Przyznam, że jesteś dla mnie fenomenem. Jeszcze przed ukazaniem się Twojej płyty zaprezentowałeś z niej zaledwie trzy numery, które miały już wtedy milionowe odsłony w internecie. Na Twoich koncertach pojawiają się tłumy ludzi, którzy znają teksty Twoich piosenek. Jak to się robi?

- Cześć, tu Sławomir. Bardzo miło mi to słyszeć. To prawda, stoją za mną potężni fani. I to właściwie oni dali mi możliwość nagrania tej płyty. Sporą zasługą jej ukazania się jest znany internetowy projekt "wspieram to". Wśród nagród, które można było na nim zdobyć, wspierając wydanie albumu, było napicie się wódki ze Sławomirem. Przemierzyłem w tym celu niemal całą Polskę, a jeszcze trochę flaszek mi zostało (śmiech). Dzięki temu, zanim płyta się ukazała, już sprzedała się w wysokim nakładzie.

A skąd sukces?

- Myślę, że Sławomir i rock polo jest powrotem do melodyjnych piosenek, do których dokładamy nasze, specyficzne poczucie humoru. Dopełnieniem jest oczywiście mój zespół, który tworzą czołowi muzycy, grający na co dzień z Marylą Rodowicz, Edytą Górniak, Mietkiem Szczęśniakiem. Oni są gwarantem wysokiego poziomu muzycznego.

Zanim ukazał się album, zdążyłeś wystąpić na festiwalu w Sopocie, o udział w którym zabiegają największe gwiazdy. Wystąpiłeś w "Tańcu z gwiazdami", w programie "Twoja twarz brzmi znajomo". Dziś grasz koncert za koncertem, prowadzisz własny program telewizyjny...

- Rzeczywiście jest to typowy "american dream", który, jak się okazuje, może spełnić się także w naszej ojczyźnie. Przywiozłem tę mentalność właśnie z Nowego Jorku. Słuchajcie, naprawdę się da. Polacy mają ogromne poczucie humoru. Czego dowodem jest mój udział w programach, które wymieniłeś oraz to, jak wysoko udało mi się w nich dotrzeć.

Niedawno ktoś porównał Cię do jednego z moich ulubionych wykonawców. Napisał, że lata 80. XX wieku należały do Franka Kimono, a obecne do Sławomira.

- To bardzo miłe. Piotr Fronczewski stworzył w tamtym czasie wspaniałą kreację. Przeboje Franka śpiewane i grane są do dziś. Myślę, że jednak profesjonalne przygotowanie artystyczne jest ważne. Sam uczyłem się wokalu już od ósmego roku życia. Teraz wykorzystuję to doświadczenie. Także aktorskie, które przydaje się z kolei przy realizacji teledysków.

Sam je reżyserujesz?

- Oczywiście, razem z żoną, która również w nich występuje. Sławomir składa się z dwóch nóg. I jedną z nich, nawet mocniej stąpającą po ziemi, jest właśnie moja żona Kajra. Ja mam popularność, a ona zabiera mi wszystkie pieniądze. Taki mamy podział ról (śmiech).

Wspomniałeś wcześniej o swoim pobycie w Stanach Zjednoczonych...

- Pojechałem tam na zaproszenie Roberta Wilsona, reżysera, który realizował opery m.in. w Teatrze Wielkim w Warszawie. Wybierał sobie młodych i zdolnych ludzi z całego świata i zapraszał na warsztaty do Stanów.

Jakim cudem wybrał Ciebie?

- No widzisz. Widać miałem w sobie to "coś" (uśmiech). Pewnie dojrzał we mnie niedoszlifowany diament i zaprosił mnie do stworzonego przez siebie The Watermill Center. Miałem opłacony przelot, do dyspozycji dom, samochód. Mogę się pochwalić, że w ramach tych warsztatów miałem m.in. zajęcia z Rogerem Watersem z Pink Floyd.

Skoro wspomniałeś o gwiazdach, to wymieńmy te, z którymi pracowałeś przy swoich klipach. To m.in. Małgorzata Socha. Ewa Kasprzyk. Krzysztof Kiersznowski, Witold Dębicki, Lech Dyblik. Naprawdę wielkie nazwiska.

- To prawda.

Jak to się robi?

- Daje kolosalne honorarium. Wszystkie pieniądze, które przywiozłem ze Stanów, utopiłem w teledysk do "Megiery" (śmiech). A poważnie mówiąc... Wszystkie wymienione osoby mają doskonałe poczucie humoru i lubią się bawić w Sławomira. Pamiętam, że kiedy dałem Ewie Kasprzyk scenariusz do przeczytania, zaproponowałem jej jedną z ról w klipie. Ale jej spodobały się wszystkie. Było warto!

Z zawodu jesteś aktorem. Debiutowałeś jako Chino w musicalu "West Side Story". Stąd to zamiłowanie nie tylko do desek teatralnych i kamery, ale i estrady?

- "West Side Story" to połączenie muzyki z tym "amerykańskim snem". Musical wyreżyserował sam Laco Adamik - kolejne wielkie nazwisko.

To pewnie czekasz teraz na rolę w filmie Agnieszki Holland.

- Jestem otwarty na propozycje. Sławomir to artysta wielu dziedzin i na wielu polach się realizuje. Ale nade wszystko kocha śpiew i na nim ostatnio mocno się skupia.

Ale swojego wyuczonego zawodu - magistra sztuki nie porzucasz?

- Absolutnie nie. To idzie dwutorowo i jednocześnie znakomicie się uzupełnia. Zrealizowałem kilka serii "Blondynki". Wystąpiłem w głośnym filmie Macieja Pieprzycy "Jestem mordercą" czy "Poradach na zdrady" Ryszarda Zatorskiego. Muszę przyznać, że im więcej Sławomira, tym ciekawsze propozycje filmowe.

Cieszę się, że wspomniałeś obraz Jestem mordercą", bo właśnie między innymi w nim Twoim kostiumem jest mundur. Zakładałeś go także w "Korowodzie", "Trzecim oficerze", "Heli w opałach", "Popiełuszce".

"Ostatniej akcji" czy "Piątej porze roku". Zauważyłeś ile tego było?

- Fakt, ale wcześniej z kolei były sutanny. Między innymi w "Karolu. Człowieku, który został papieżem" i "Janie Pawle II", w którym miałem przyjemność spotkać się na planie z samym Johnem Voightem.

Następne wielkie nazwisko...

- Miałem okazję zagrać z nim w jednej scenie. Czułem się już prawie tak, jakbym całował się z Angeliną Jolie, która jest przecież jego córką (śmiech).

Kilka razy przed kamerą zakładałeś też kucharski fartuszek...

- Muszę ci zdradzić, że przygotowując się do tego typu roli, pracowałem w hotelowej restauracji, przygotowując około dwieście posiłków dziennie. Robiłem co prawda przy ziemniakach, ale do dziś potrafię tak szybko kroić marchewkę jak zawodowi kucharze.

Z kolei w teledyskach pojawiasz się w... szlafroku.

- To wyjątkowy szlafrok. Dostałem go od teściowej (uśmiech).

O ile Twoje poczynania estradowe można potraktować jako pastisz...

- No nie do końca. Do swoich występów i publiczności podchodzę bardzo poważnie. Pamiętam szczególnie swoje pierwsze koncerty przed ogromną widownią. Było to dla mnie spore wyzwanie. Bo albo cię wygwizdają, albo pozwolą śpiewać dalej. Na szczęście moja muzyka się obroniła.

Chodziło mi o to, że na estradzie świetnie się bawisz, ale z kolei życie prywatne traktujesz bardzo serio...

- Bo wciąż mam tę samą żonę (śmiech). W końcu jesteśmy małżeństwem już osiem lat. Nuda.

- Miałem raczej na myśli imię Twojego półtorarocznego synka. Jest dość oryginalne.

- Kordiana wybrałem ja, a żona je zaakceptowała. Po pierwsze - imię wymyślił sam Juliusz Słowacki, a po drugie - nie bez znaczenia było jego tłumaczenie. W język hiszpańskim słowo "misericordia" oznacza miłosierdzie. No i wyobraź sobie taką sytuację. Mój syn ma kilkanaście lat. Spotyka na swojej drodze dziewczynę. "Cześć, jestem Ania". Na co on "Cześć, a ja Kordian". I jak to brzmi... Dziewczyna zdobyta. Kordian jest po prostu skazany na sukces w miłości (uśmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji