Artykuły

Po prostu wór

"Fedra" w reż. Michała Zadary w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na początku był wór i aktor Błażej Peszek kopiący wór. Tak się zaczyna wyreżyserowana przez Michała Zadarę "Fedra" Jeana Racine'a. W ciszy dużej sceny Narodowego Starego Teatru bokserski wór, niczym monstrualna kaszanka, dynda na linie, a Peszek jako Hipolit, w godnym Chucka Norrisa stylu, nogą albo piąchą w "ryj" worowi daje. Tak, w "ryj" i w "nery" łomot spuszcza - a wór nic? Ciekawe...

Czego symbolem jest zwarcie Peszka z worem ciemnym? Jak szyfr mordobicia rozkodować? Czy w metaforze Peszkowo-worowej, w tym znaku teatralnym Zadary idzie o odwieczne zwarcie bezradnego człowieka z obojętnym losem (dzień w dzień kopał dziad worek, a worek ni dudu nawet we wtorek)? A może wór to Bóg, zaś Peszek to Hiob cierpiący i w cierpieniu swym niezawinionym bezradnie miotający kończynami?...

Nie będę ciągnął pytań głębinnych. Nie, gdyż Peszek kopiący wór to jedno z tych odkryć młodego polskiego teatru, które możesz okrasić tysiącem interpretacji - i zawsze będziesz miał rację. Niebywałe, lecz prawdziwe! Totalna wolność - totalny burdel. Więcej rzeknę - to, czym wczoraj gardzono jako reżyserską grafomanią, dziś młoda krytyka uwzniośla fenomenalnym zaklęciem: TAK MIAŁO BYĆ!

Ileż razy po teatralnych dziełach Zadary, Kleczewskiej, Klaty bądź Olsten czytałem o tandecie jak najbardziej przez reżysera zamierzonej, o nudzie celowej, banalności gruntownie przemyślanej, debilizmie zegarmistrzowsko skonstruowanym i brzydocie misternie wycyzelowanej! No, ile? Sto razy? Aktor bełkotał - bo tak miało być! Aktor bredził, scenograf montował kicz, muzyk rzęził niczym marcujący się kot, nuda gęstniała w ołów, myślowa tępota puchła jak topielec - ale to świetnie, bo właśnie tak, ściśle tak być miało!

Z tym cyrkiem interpretacyjnym jest tak, jak wtedy, gdy zamawiasz pomidorową, a dostajesz "zupę z koci szczyny" oraz wyjaśnienie kelnera, że "zupa z koci szczyny" to cierpka metafora ciężkiego losu pomidorowej dziś. Jakbym słyszał młodą krytykę teatralną! Mówię o "zupie z koci szczyny", gdyż przed obejrzeniem dzieła, w branżowych "didaskaliach" przeczytałem, że Zadara w "Fedrze" jest jak Gombrowicz w "Ślubie" - porównywalnie wysoki poziom parodiowania starych form osiąga! Mówię o zupie z tego, a nie z czego innego, bo w "Ślubie" właśnie ciecz kocia gra ważką rolę.

Nade wszystko zaś ciecz tę przywołuję, by rozczarować młodych kelnerów. Niestety, moi wy ambitni, możecie nawymyślać najkuriozalniejsze interpretacje, proszę bardzo. Wam wolno kombinować, nam zaś wystarczy - powąchać. I już wiemy: "zupa z koci szczyny" to nie metafora sponiewieranej pomidorowej. "Zupa z koci szczyny" to po prostu - "zupa z koci szczyny". Bon apetit!

I tak w "Fedrze" Zadary jest ze wszystkim. Obojętne, co artysta ten mozolnie w zaciszu domowym sobie na papierze milimetrowym nawymyśla, nim próby zacznie - nic, doskonale nic z tego nie przechodzi. W efekcie na scenie tkwią trupie gadżety. Ma Zadara nadzwyczajny talent do konstruowania pustych znaków teatralnych, wyzutych choćby z cienia tajemnicy, odciętych od piękna i najlichszej smugi niedopowiedzenia. Tu wszystko jest, czym jest - i niczym więcej. Jak but Peszka na "ryju" wora.

Obojętne, co Zadara miał na myśli, wieszając wór, obojętne, bo w efekcie został tylko - wór jako wór. Białe fresbee, którym aktorzy do siebie rzucają, to po prostu nasze poczciwe, plażowe fresbee. Odpustowy pistolecik na kapiszony grzecznie jest odpustowym pistolecikiem na kapiszony. To samo z folią gastronomiczną, z której zrobione są ściany, identycznie z garniturami, w różnych barwach migającymi reflektorami oraz wyświetlanymi na deskach scenicznych informacjami, jak się nazywa postać, która właśnie teraz bredzi.

Reżyser zapewne miał coś na myśli, gdy Barbarze Wysockiej kazał być groźnie wymachującym japońskim mieczem samurajem. Tak, coś kombinował - ale została, by tak rzec, sama czarna żółwica ninja. Z jakichś tajemnych powodów Aldona Grochal wciąż wte i wewte truchta tak, jakby się lękała, że nie zdąży do ustronności... Cóż, zostaje tylko truchtanie. Zostaje mikrofon jako mikrofon, przez który artyści będą mówić, albo nie będą mówić. I zostaje muzyka Coltrane'a - jako, rzecz jasna, muzyka Coltrane'a. Właśnie, miałem teraz palnąć dowcip o jazzie jako ulubionej muzyce Racine'a, ale się powstrzymałem. Nie mogę palnąć, bo niby gdzie tu jakiś Racine? Co?

Jeśli u Zadary wszystko - od aktorskiego gadania, przez kostium, po scenografię - jest żywotne jak odpustowe King-Kongi i płaskie niczym serwująca Martina Navratilova, to jakim cudem mówić można o zaistnieniu "Fedry" Racine'a, grubo rzecz ujmując - dzieła akurat o namiętnościach, o ciemnej, fatalnej miłości dojrzałej kobiety do młodzieńczego pasierba? Już więcej o nic nie pytam.

Na początku był wór i Peszek kopiący wór. Na końcu - to samo. W środku zaś, jakby wymienionych dziwactw mało było - Agnieszka Mandat człapać musi w jarmarcznej kiecce, co ma błysk rybiej łuski. Ładna historia - Fedra jako rumiana ciotunia przebrana za śledzia! Cóż, nie dziwię się Hipolitowi, że oporny był. Nie dziwię się, że gdy nachodziła go wizja nocy miłosnej spędzonej ze śledziem - by koszmar ten odpędzić, natychmiast zaczynał kopać wór... No proszę! Ledwiem się obejrzał - a już wysmażyłem godną młodego kelnera interpretację kopania wora. Otóż, klamra "Fedry" Zadary to jęk flekowanych trocin, jęk układający się w skargę: "Hipolit nie chce ze śledziem!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji