Artykuły

Witkacy

Moda na Witkacego nie mija, ale przybiera formy - zwłaszcza w przypadku tego autora - nieco karykaturalne. Oto pisarz, którego dramaty przez długi czas uważano za szczyt niedorzeczności i nonsensu, uznany został nagle za klasyka. Pisarz, którego sztuki stawały się pretekstem do scenicznego wygłupu, czyli - jak chcieli inscenizatorzy - prezentacji awangardowego teatru, jest traktowany niemal jak wieszcz, prawie na klęczkach. Gdy grubo przed wojną próbowano wystawić w warszawskim Teatrze Małym (sic!) "Tumora Mózgowicza" Witkacego, aktorzy zbuntowali się i ogłosili niemal formalny strajk: oni do takiego głupstwa ręki nie przyłożą. (Dodajmy, że sztuka przeszła wcześniej próbę sceny w Krakowie, gdzie wystawiona przez Teofila Trzcińskiego miała dwa przedstawienia). Dziś pisze się o specjalnym stylu gry aktorskiej w utworach Witkacego. Ale co tam gra aktorska! Pisze się o filozofii i prekursorstwie Witkiewicza, o jego - niegdyś wyśmiewanych - koncepcjach estetycznych, pieczołowicie rekonstruuje kształty przedwojennych spektakli, które schodziły z afisza po kilku przedstawieniach. Równocześnie wydaje się dramaty młodzieńcze, szkice, rysunki, zbiorowe edycje pism filozoficznych i estetycznych, wznawia raz po raz wybór utworów scenicznych, włącza autora "Szewców" do nobilitującej serii "Biblioteki Narodowej", wreszcie wyszukuje nigdy nie publikowane fragmenty, które sam autor - być może - przeznaczył do kosza.

Interesują się dramatami Witkiewicza już nie teatrzyki studenckie, ale najpoważniejsze sceny krajowe: najwybitniejsi reżyserzy dają ekscytujące krytykę inscenizacje "Szewców", "Matki" i kilku innych dramatów. Cały zresztą świat kulturalny docenił zakopiańskiego twórcę, przyznał mu miejsce w panteonie dwudziestowiecznych rewelatorów sztuki, uznał za wielkość.

W tym kontekście powszechnej fascynacji Witkacym trzeba zobaczyć spektakl zrealizowany przez Tadeusza Minca w warszawskim Teatrze Małym. Za kanwę posłużyły odnalezione niedawno fragmenty dramatyczne, dla których Konstanty Puzyna - jeden z najwybitniejszych interpretatorów Witkiewicza - wymyślił nazwę "Dramat nie rozpoznany". Ponieważ są to jedynie luźne sceny i trudno byłoby z nich skonstruować przedstawienie, reżyser rzecz obudował ramami z autentycznych wspomnień Czesławy Korzeniowskiej o ostatnich chwilach Stanisława Ignacego Witkiewicza. W ten sposób dość błahy, przegadany, głucho rezonujący tekst, w którym wracają po raz któryś podstawowe kwestie Witkacego, "zagrał" inaczej skojarzony z faktami prawdziwymi. Historia Karnaka i Józefa stała się repliką dramatu autora, dywagacje bohaterów zabrzmiały niemal jak dyskursywne wypowiedzi Witkiewicza. Czyż zresztą wszystkie utwory literackie autora "Nienasycenia" nie są wielkim, rozpisanym na głosy, monologiem myśliciela i filozofa, który zmaga się wciąż z tymi samymi, obsesyjnie powracającymi dylematami? Nowością w "Dramacie..." jest problematyka dobra i zła, ale przeprowadzona niezbyt konsekwentnie - zresztą pamiętajmy, że mamy do czynienia ze strzępami jakiejś większej całości.

Pomysł Minca, dotyczący połączenia różnych tekstów, choć oczywiście podniósł rangę przedstawienia - całości nie uratował. W rezultacie jest w przedstawieniu kilka niezłych scen, są jednak także dłużyzny i sekwencje nieudane. Z pomieszania kilku stylistyk: nastrojowej groteski, pure nonsensu i trochę dętej, ale witkacowskiej retoryki niemal już wyłania się jakiś wspólny nastrój. W końcu jednak rozmazuje się on, pozostaje nijaki. Właściwie trudno określić, na czym polega ów niedomiar. Bierze się zapewne po prostu z braku samego dramatu.

Podobnie ma się sprawa z grą aktorów. Wielu można zdawkowo pochwalić, ale żaden właściwie nie stworzył jakiejś godnej zapamiętania kreacji. Dobrze wypadły sceny zbiorowe, co jest zasługą aktorów grających role epizodyczne i oczywiście reżysera.

Spektakl w Teatrze Małym rodzi, a właściwie przypomina dwa pytania. Pierwsze brzmi: jak grać Witkacego? Sam mistrz z Zakopanego radził wystawiać swe dramaty zgodnie z didaskaliami, bez wygłupu czy ugroteskawiania na siłę. W naturalnej scenerii miały sztuki Witkiewicza wyraźniej ujawniać swe metafizyczne znaczenie. Teatry nasze proponują ostatnio inny styl interpretacji Witkacego - już u podstawy groteskowy, mieszający filozofię z cyrkiem, poważne roztrząsania z zabawą. Tak też jest u Minca. Sprawa druga to czy warto w ogóle wprowadzać na scenę utwory typu Dramatu nie rozpoznanego" czy wystawionej wcześniej w Ateneum "Panny Tutli-Putli"? Czy nie lepiej pozostać przy nieco mniejszym repertuarze dramatów Witkacego, ale równocześnie repertuarze rzeczywiście wybitnym?

PS. Zwrócono mi uwagę, że w felietonie o "Śnie srebrnym Salomei" pominąłem nazwisko Kazimierza Janusa - aktora grającego niemą, ale ważną rolę Anioła. Wkradł się także zamęt do podpisu pod zdjęciem z tego spektaklu. Jak wszyscy zapewne rozpoznali, przedstawia ono na pierwszym planie Grażynę Szapołowską grającą Księżniczkę, na drugim zaś Wojciecha Siemiona - Wernyhorę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji