Artykuły

Magda Grąziowska: Opuszczam Kielce z bólem serca i... poczuciem straty

- Nie żegnam się ostatecznie z Teatrem Żeromskiego, wręcz przeciwnie - furtka zostaje otwarta - mówi aktorka Magda Grąziowska, od przyszłego sezonu w Starym Teatrze w Krakowie.

Uwielbia kino, lubi azjatycką kuchnię i chodzi na siłownię. Taka prywatnie jest Magda Grąziowska, najlepsza aktorka minionego sezonu w Teatrze imienia Stefana Żeromskiego w Kielcach. W tym roku po raz kolejny otrzymała od publiczności Dziką Różę. Niestety, opuszcza kielecką scenę teatralną. Z nami rozmawia o minionym sezonie, sposobach na "odcięcie" się od pracy i planach na przyszłość.

Zacznijmy może od pewnego podsumowania. Sezon trudny, wiele angażujących spektakli, ciekawych kreacji aktorskich. Jak Pani na niego dziś patrzy?

- W moim odczuciu był on lepszy niż poprzedni. Postawiliśmy na zespołowość, a nie na indywidualne kreacje aktorskie. Co prawda, nie miałam do zagrania tak dużej roli jak Harper, ale paradoksalnie moje "aktorskie ego" zostało w pełni nakarmione. W tym sezonie dobór reżyserów i spektakli spowodował, że pracowaliśmy zespołowo. Stworzona została bezpieczna przestrzeń, w ramach której można było uczyć się od siebie wzajemnie, zasilać się i wspierać. Szczerze mówiąc, pierwszy raz miałam tak silne poczucie zespołowości, które jest dzisiaj, moim zdaniem, rzadkością w teatrze. Osoby, które z boku obserwują scenę teatralną w Polsce mocno podkreślają, że Teatr imienia Stefana Żeromskiego to przede wszystkim zespół. Z tym go kojarzą i też w nim upatrują jego siłę. Jest w tym na pewno jakiś rozdźwięk, kiedy o tym mówię ze względu na kontekst mojego przejścia do Starego Teatru, ale kieruję się kryteriami swojego dalszego rozwoju, więc pozwolę sobie na rozgrzeszenie...

Oczywiście to są komentarze świeże, teraz po tym sezonie...

- Tak, co dzieje się oczywiście za sprawą twórców, którzy tu pracowali. Mam na myśli Remigiusza Brzyka, Tomka Śpiewaka, Jolę Janiczak, Wiktora Rubina, Monikę Strzępkę, Pawła Demirskiego, ale też Mikołaja Grabowskiego i Maję Kleczewską z Łukaszem Chotkowskim, z tym że Ci ostatni pracowali nad adaptacją już istniejących dramatów czy - jak w przypadku Grabowskiego - jednoaktówek Fredry. Proszę zauważyć, że większość premier miała dość duże obsady. To z pewnością gest, by zespół skonsolidować i dać mu możliwość wykazania się. Praca z twórcami, których wymieniłam, pozwoliła na stworzenie kolektywu na scenie. Reżyserzy i dramaturdzy mieli bardzo równościowe podejście do aktorów. To takie rzadkie, sprawiedliwe podejście.

Trudno pracuje się przy takich zespołowych spektaklach?

- Sądzę, że to zależy od indywidualnych cech osobowości, a nie wydaje mi się, żeby ludzie, którzy pchają się na scenę, byli osobami bez empatii, bez umiejętności pracy w grupie. To raczej zawód dla tych, którzy są kontaktowi.

Ma Pani swój ulubiony spektakl w tym sezonie?

- Trudno byłoby wybrać. Ja nie lubię rozmawiać w takich kategoriach ostatecznych, co najlepsze, co najgorsze, na jaką rolę czekasz, z kim byś chciała pracować. W każdej pracy było coś szczególnego, każda rola była innym wyzwaniem. Zagrać u Mai Kleczewskiej hosta, rulpę czy androida było trudne, ponieważ nigdy wcześniej nie skupiałam się w roli na plastyce ruchu w takim stopniu. Zastanawiałam się, na ile na scenie mogę być jak najbardziej naturalna, by pokazać istotę odczłowieczoną, ale też nie zamienić się w robota w stylu "przybyszów z Matplanety". Zmagałam się trochę z formą, z granicami postaci. To było super. U Mikołaja Grabowskiego znowu musiałam wrócić do czegoś, czego dawno nie robiłam. Mierzyłam się ze słowem w bardziej klasycznym ujęciu, co, wbrew pozorom, przysparzało mi wielu trudności, ponieważ Mikołaj był wyczulony na każdy fałsz i pójście z mojej strony na łatwiznę. A wiedział, kiedy to robię, ponieważ pracowaliśmy już wcześniej przy "Panu Tadeuszu". Potrafił nas umęczyć (uśmiech). O każdej roli mogłabym coś innego powiedzieć... Najbardziej zadowolona jestem chyba z tego, że udało mi się w jednym czasie połączyć dla mnie super ważne prace - u Remigiusza Brzyka i Moniki Strzępki. Z Remigiuszem Brzykiem pracowałam po raz pierwszy i przyznam, że nigdy w życiu nie pracowało mi się tak komfortowo. Remik stworzył nam laboratoryjne warunki, pozwolił nam kiełkować i rosnąć we własnym tempie. Uznał, że każdy wystartuje w tym momencie, w którym będzie gotów. Nie było nacisku. Godne podziwu, bo trudno obdarzyć takim zaufaniem aktorów, których się nie zna.

W "1946 roku" gra Pani przejmującą rolę kobiety, która oskarża Żydów o to, że porwali jej dziecko. Czy takie wystąpienia są każdorazowo pełne emocji i dla Pani?

- Mam taki problem, że ostatnio strasznie kiepsko mi to wychodzi. Gdy wchodzę na scenę, czuję napięcie przed tym monologiem. Zauważyłam jednak, że im bardziej sobie odpuszczam tzw. "wykon" czy występ aktorski, tym lepiej mi to wychodzi. Poza tym trzeba zawierzyć, że im mniej silimy się na rezultat, tym jest on lepszy.

W "Rasputinie" ma Pani sceny, w których musi wystąpić nago nie tylko na deskach teatru, lecz także poza nimi - konkretnie na balkonie, gdzie widzą Panią także przypadkowe osoby, nieuczestniczące w spektaklu. Jak się wtedy Pani czuje?

- No tak, jest delikatna różnica z tą nagością na balkonie... Czasami przechodnie zatrzymują się, wyjmują z kieszeni telefon i zaczynają kręcić filmy. Wtedy, zamiast skupić się na scenie, zastanawiam się kiedy to pojawi się na youtubie (śmiech). Ale generalnie, jeśli chodzi o nagość w teatrze odbieram ją jako... inny rodzaj kostiumu. Jeśli reżyser mnie przekona, że jest ona potrzebna w scenie, zgadzam się. W tym momencie, w pracy, podchodzę do swojego ciała instrumentalnie, jak do narzędzia.

A w których rolach odnajdziemy Magdę Grąziowska?

- Na pewno w każdej roli jest trochę mnie. Wydaje mi się, że Olga Romanowa (spektakl: "Rasputin" - przyp. red.) to taka postać, którą Jola Janiczak (dramaturg spektaklu - przyp. red.) nieprzypadkowo dała mnie. Taka rewolucjonistka. Podejrzewam, że widziała w niej jakiś refleks mojej osobowości.

Jak Pani interpretowała rolę Tej Obcej w "Ciemnościach" Moniki Strzępki?

- To jest zlepek różnych postaci. Występuję tam czasem w funkcji cytatu, a czasem jako osobny byt. Postać jest jakby "wariacją na temat", jest niekoherentna, z czym na początku miałam trochę problem, bo nie umiałam poprowadzić jej jakąś linearną logiką, ale okazało się, że nie ma w tej niespójności nic złego. Z jednej strony musiałam być prekariuszką z korporacji, która przynosi kawę swojej szefowej, a w innej scenie azjatyckim dzieckiem pracującym za miskę ryżu, w innej jeszcze kimś innym. Ale właśnie ta różnorodność dała możliwość jazzowania i wolności, co jest swoistą właściwością teatru Moniki.

Ten sezon obfitował w trudne, ambitne spektakle. Nie brakowało Pani ról komediowych?

- Mam wrażenie, że to co zrobił Mikołaj Grabowski było kontrapunktem do tych cięższych spektakli i taką też rolę spełnił - w końcu "Prędko, prędko" otrzymało tegoroczną Dziką Różę. Cieszę się, że właśnie tego typu komedia została tu zrealizowana. Odpowiadała mi zachowana w niej stylistyka, poza tym mieliśmy kapitalne kostiumy. Mogłam bliżej przyjrzeć się Fredrze, którego poza "Ślubami panieńskimi" i "Zemstą", nie znałam. "Prędko, prędko" bawi w inteligentny sposób. I choć na początku podchodziłam do tej sztuki z dystansem, to po premierze podeszłam do Mikołaja i bardzo podziękowałam mu za tę pracę. To był taki "oddech". Taka odskocznia od materii ciężkiej i trudnej.

A poza sceną teatralną jak się Pani to udaje?

- Mam grupę przyjaciół, z którą spotykam się poza teatrem. Chodzimy na wspólne obiady, do kina, na siłownię. Lubię się zmęczyć na tabacie czy pilatesie. W wolnych chwilach czytam książki, oglądam filmy i gotuję. Lubię czasem być "kurą domową".

Ma Pani swoją ulubioną kuchnię?

- Tak, zdecydowanie to kuchnia azjatycka. Uwielbiam wszelkie rameny, udony. Mogłabym jeść je non stop. Teraz latem gotuję też zupełnie proste rzeczy, bazujące na sezonowych produktach - młode ziemniaczki, kapustka, fasolka szparagowa - do tego jajko sadzone i kefir - nie mam nic przeciwko, gdy się pojawiają na moim talerzu. A, i jestem niestety uzależniona od słodyczy, codziennie: albo czekolada, albo lody.

Pewnie ku niezadowoleniu wielu widzów, w końcu otrzymała Pani od nich Dziką Różę, żegna się Pani z Teatrem imienia Stefana Żeromskiego. Co dalej?

- Przyznam, że opuszczam to miejsce z bólem serca i poczuciem... straty. Nie była to dla mnie łatwa decyzja. Ale będę dalej grała te spektakle, w których jestem i być może pojawię się w Kielcach gościnnie w przyszłym sezonie - nie żegnam się ostatecznie z teatrem Żeromskiego, wręcz przeciwnie - furtka zostaje otwarta.

Dziękuję za rozmowę.

***

MAGDALENA GRĄZIOWSKA

Urodziła się 23 stycznia 1985 roku w Raciborzu. Absolwentka szkoły teatralnej w Krakowie. W kieleckim teatrze była od 2016 roku. Grała w serialach "Prawo Agaty","O mnie się nie martw", "Barwy szczęścia" i innych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji