Artykuły

Wieczne niespełnienie i niepewność

- Kiedy pracujemy w tym samym zespole, zaczynają się pojawiać ograniczenia. Wiemy, jak kto zagra, nie umiemy uruchomić w sobie nowych podniet, które gwarantują nowi współpracownicy - mówi MARIUSZ BONASZEWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Jacek Cieślak: Zastanawiając się nad różnorodnością pana ról, można pomyśleć, że Mariusz Bonaszewski to aktor, dla którego nie istnieją żadne ograniczenia - artystyczne, towarzyskie czy geograficzne: występuje pan w spektaklach skrajnie różnych reżyserów, na scenach wielu miast. Ciągle w ruchu.

MARIUSZ BONASZEWSKI: Aktora łatwo jest rozpoznać w podróży. Znajduje nowych słuchaczy, gra, zabawia ich. Ja też zajmuję się teatrem w pociągu, w Warsie. Siedzę nad nową robotą. Czytam, myślę. To jest jak przemieszczanie się z własnym teatrem, a właściwie z marzeniami o nim. U celu podróży są spotkania z nowymi współpracownikami, nowe podniety. Poczucie, może zresztą ułudne, nieustannej aktywności. Żyję tym i nie mam zamiaru rezygnować. Chyba że ze mnie zrezygnują.

Nie ma pan poczucia, że być wszędzie to znaczy być nigdzie?

Ktoś już to powiedział, że najlepiej czuje się w pociągu, czyli właśnie nigdzie.

I nie ma miejsca, w którym chciałby pan zostać na dłużej?

Kiedy pracujemy w tym samym zespole, zaczynają się pojawiać ograniczenia. Wiemy, jak kto zagra, nie umiemy uruchomić w sobie nowych podniet, które gwarantują nowi współpracownicy. Wie pan, to trochę tak jak na kempingu. Miejsce pod namiot tuż obok zawsze wydaje się ciekawsze. Mam wrażenie, że tam spotka mnie następna przygoda. Przenoszę się do innych miast, bo niektórzy reżyserzy są dostępni tylko w innych teatrach. Trzeba za nimi jeździć, tak jak za widownią. Jest wielu aktorów, którzy inspirują ważne sytuacje w spektaklu, a potem odpoczywają od sceny, mają serial bądź film. Ja, kończąc pracę nad przedstawieniem, myślę o następnym. Inspiracją jest neurotyczne niezadowolenie z dotychczasowych dokonań. Premiera wywołuje wściekłość i pragnienie natychmiastowego rzucenia się w wir następnej pracy. Poczucie końca jest przygnębiające. Choć trzeba się nauczyć z nim żyć. To jest nieuniknione. Mam czterdzieści lat i wiem, że zaczynam drugą część życia. Szaleństwo się skończyło. I boję się tego. Ubolewam z powodu braku młodej, świętej, głupiej radości podczas premier. Pozostał stres i trema, dochodzi strach. Powodem jest powtarzalność. Bankiety już wcale nie są ważne. Największe emocje dają próby.

Co pana rozczarowuje w sobie?

Tego się nie da precyzyjnie wyjaśnić. To pragnienia i obawy. I nie jest prawdą, że kończą się z chwilą premiery, druku recenzji czy nawet dziesiątego spektaklu. One trwają bez przerwy.

Nie zdarza się nawet chwilowe poczucie spełnienia?

Gustaw Holoubek uczył nas, że tylko dwa spektakle na sto się cudownie udają. Generalnie przeżywam wieczne niespełnienie i niepewność.

Pociąg i teatr w innym mieście dają nadzieję, przynoszą chwilową ulgę?

To pogoń za kolejną szansą, chociaż wiadomo, że nigdy nie da się jej wykorzystać do końca.

To jest gonienie króliczka.

No jest! Ale na tym polega teatr, te dwie-trzy godziny wieczorem, kiedy aktor boryka się ze swoją niemożnością, płaci każdą cenę, by się udało. Potem jest moment gaśnięcia w garderobie. Straszny. Wrażenie, że czemuś nie podołałem. I pytanie, czy coś się udało, bo przecież przychodzą ludzie i mówią: byłeś świetny, spektakl jest znakomity. A z tyłu głowy kołacze myśl, że coś nie było tak jak trzeba, że goście nie mówią całej prawdy do końca, a ja już jestem trochę upity i też nieszczery wobec siebie. Trzeba szukać kolejnej szansy.

Czy aktor jest w stanie odróżnić autentyczne komplementy od kłamstw?

To trudne. Aktorzy sami uwodzą siebie - zarówno klęskami, które pielęgnują w pamięci, jak i sukcesami. Większość wybitnych artystów ma zdolność samooceny. Na pewno pomaga sukces i współpracownicy, którzy mają do nas zaufanie. Mówią, że wierzą w nasz warsztat i chcą skorzystać z naszych możliwości. To na pewno pomaga w otwarciu się na scenie, a także w podejmowaniu nowych wyzwań. Dlatego szukam ludzi, którzy mi ufają.

A kto nie ufa? Reżyserowali pana Jerzy Jarocki i Krzysztof Warlikowski, Jan Englert i Maciej Prus, zaproszono pana do udziału w"Na dobre i na złe".

Ostatnio chciałem zagrać w serialu, ale moją ofertę odrzucono. Wcześniej zdarzało mi się odmawiać grania w serialach. Nie dlatego, że nimi gardzę. Nikt nie gardzi. Opowiadanie o takich uczuciach to jest absurd.

Co gwarantuje pan na scenie tak wielu różnym teatralnym reżyserom, o tak odmiennej wrażliwości i warsztacie pracy?

Ogromną przyjemność sprawia mi konstruowanie postaci, wymyślanie ich - nie tylko podczas spotkania na sali prób, także w knajpie, w pociągu, przed zaśnięciem. To jest męka, ale sprawia mi przyjemność. Tęsknię do tego, żeby nieustannie wymyślać, zmieniać. Żyję tym, a szansę na podobną przygodę daje wyłącznie teatr. Dziesięć lat temu z powodu odpływu widowni mieliśmy poczucie, że teatr tworzą outsiderzy, ludzie wycofani. Teraz jest inaczej. Odnosi wielki sukces, jest gorący, zwariowany, wściekły. Ale nie wszyscy tak myślą. Pewna znana telewizyjna gwiazda powiedziała ostatnio, że teatrem zajmują się dewianci. A prawdziwa Polska jest w jej serialach.

To już kwalifikacja moralna, zaproszenie na stos.

Myślę inaczej. Twórczy ferment jest teraz w teatrze. To kolejny powód, żeby być aktorem.

Ale spróbował pan studiów z powodów towarzyskich, przez przypadek.

To stare dzieje. Kilka osób z ogólniaka w Słupsku dostało się do szkoły aktorskiej. Byłem najmłodszy w kręgu tych szalonych ludzi. Przeżywałem czas, kiedy w życiu wybiera się w ciemno. Prawdziwą inspiracją były szekspirowskie spektakle BBC w telewizji. Zobaczyłem niezwykłego "Hamleta" z Derekiem Jacobim z równie niezwykłym dubbingiem Jerzego Radziwiłowicza. I poczułem się Hamletem. Może tak jak dziecko chciałem się przenieść w inny świat? Dla wielu to idiotyczne marzenie, prawda? Żyć cudzymi przeżyciami. Czy można w dwóch godzinach zawrzeć ludzką egzystencję? Brzmi to jak absurd, ale i zaproszenie. Skorzystałem z niego i wciąż sprawia mi to przyjemność.

Będąc dobrym aktorem, można odnaleźć się w każdej życiowej sytuacji?

Taką zdolność ma może kilku bardzo inteligentnych artystów. Korzystają ze spotkań z teatralnymi postaciami i wiedzą o sobie więcej. Większość z nas chyba nie ma takiej zdolności. Na pewno łatwiej doświadczyć losu innych w czasie prób z wybitnymi reżyserami. Coraz częściej rozpoznaję ich opowieść - poprzez wybitnego autora - o sobie. Od dziewięciu lat gram w spektaklach Jerzego Jarockiego. I widzę to coraz wyraźniej. Podobnie jest z Krzysztofem Warlikowskim, który zaufał swoim aktorom, otworzył się przed nimi i opowiada o sobie.

A co ma do powiedzenia aktor?

Najpierw słucha opowieści reżysera, potem autora i chce dodać własną. To jest moja wada, to mnie korci, żeby koniecznie się wypowiedzieć. Unoszę się, przestaję dyscyplinować. Nie mogę reżyserować? To przynajmniej chcę zagrać swoją historię!

Miesza pan szyki reżyserom?

Oni tego chcą i nie ukrywają tego. Chcą w taki sposób korzystać z aktorów.

Teraz gra pan z żoną, Dorotą Landowską, małżeństwo Helmerów w"Norze" Ibsena. Czy to jest sytuacja, o której pan przed chwilą wspominał?

Oczywiście, że nie pokazujemy na scenie naszej prywatności. Ale stwarzamy reżyserowi dodatkową przestrzeń gry. W naszym przypadku postaci mogą liczyć na wzajemną czułość, osobisty kontakt - nawet w drastycznych rozwiązaniach. Taka współpraca nas zbliża.

Są takie role, których by pan nie zagrał?

Proszę pana, nie wiem. Ponieważ myślę jedynie o rolach, które gram, które chciałbym zagrać. Ale jeśli chodzi panu o to, iż aktorzy odmawiają np. zagrania homoseksualisty z obawy przed tym, że publiczność utożsami ich z postacią... No, cóż, pewnie wiedzą, że byliby bardzo przekonujący. Dla mnie rola to trudny proces wkładania cudzej skóry na siebie, noszenia cudzych garniturów. Tinker w "Oczyszczonych" Krzysztofa Warlikowskiego po latach zaczął mnie uwierać, palić. Wtedy szuka się nowych skojarzeń, żeby rola nie przytłaczała. A w końcu szuka się nowych ról.

Są jakieś granice w aktorstwie, których by pan nie przekroczył?

Nieustannie odczuwam ograniczenie swoich możliwości. W związku z tym nieustannie będę podejmował wszystkie próby, by przekonać się, że takie granice są coraz dalej ode mnie.

***

Niewielu takich aktorów trafia na teatralną scenę i plan filmowy. Aparycja inteligenta upoważnia go do grania postaci wrażliwych, uduchowionych. A wysportowana sylwetka, wrodzone zamiłowanie do poszukiwań sprawiają, że bez obaw podejmuje się udziału w scenicznych eksperymentach, nie boi ryzyka. Żyje w teatralnej podróży między czołowymi scenami naszego kraju, szuka okazji do współpracy z najważniejszymi reżyserami, a oni czekają, kiedy będzie miał wolny termin. Znamienna i przełomowa była rola w spektaklach Jerzego Jarockiego opartych na "Płatonowie" Czechowa - pokazująca wszechstronne możliwości aktora. Grał w przedstawieniach Macieja Prusa, Zbigniewa Zapasiewicza, Piotra Cieślaka. Wystąpił w kontrowersyjnej roli lekarza sadysty w "Oczyszczonych" Krzysztofa Warlikowskiego. Będzie kontynuował z nim współpracę. Do Teatru Narodowego zaprosił go Jerzy Grzegorzewski. Występuje tu m.in. w "Błądzeniu" i "Kosmosie" Jerzego Jarockiego. Najnowszą rolą jest mecenas Helmer w "Norze" Agnieszki Olsten. Telewidzowie znają go z seriali "Na dobre i na złe" oraz "Sława i chwała" Kazimierza Kutza. Oglądaliśmy go też ostatnio w "Tajnym agencie", spektaklu pokazywanym w Teatrze Telewizji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji