Artykuły

Aleksander Pietrzak: Miał być aktorem, ale został reżyserem

Krótkometrażowe produkcje Aleksandra Pietrzaka "Mocna kawa wcale nie jest taka zła" i "Ja i mój tata" zachwyciły publiczność oraz wymagające jury na festiwalach w kraju i za granicą. Teraz przyszedł czas na debiut pełnometrażowy. Komedię "Juliusz" zobaczymy dopiero we wrześniu, gdy wejdzie na ekrany kin. Ale już zdążyła zyskać uznanie kinowych ekspertów.

We wtorek ogłoszono 16 filmów zakwalifikowanych do konkursu głównego podczas 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. I tu ogromnie miła dla płocczan niespodzianka! W tej zacnej puli jest "Juliusz" - komedia wyreżyserowana przez naszego Aleksandra Pietrzaka, 26-letniego teraz chłopaka z Płocka, który staje się twórcą filmowym coraz większego formatu. Jego obraz powalczy o Złote Lwy z takim produkcjami jak np. "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej, która otrzymała już Srebrnego Niedźwiedzia na Międzynarodowym Festiwalu Filmów w Berlinie, "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Kler" Wojciecha Smarzowskiego, laureata wielu nagród (np. za "Dom zły, "Wesele" czy "Wołyń"), oraz "Zabawa, zabawa" Kingi Dębskiej, która trzy lata temu zachwyciła krytyków i publiczność swoim obrazem "Moje córki krowy".

Jakie to uczucie znaleźć się w takim gronie?

- Fenomenalne! W końcu są to twórcy, których filmy przez lata mnie inspirowały. Produkcje przez nich reżyserowane cieszą się ogromną oglądalnością, a do tego były nagradzane na wielu festiwalach, w tym również za granicą. Fakt, że do tego konkursu został zakwalifikowany mój film, jest najlepszym, co mogło mi się przydarzyć. Zwłaszcza że w tym roku line-up festiwalu w Gdyni jest wyjątkowo mocny. Widać, że twórcy na coraz więcej sobie pozwalają. Nominacja do Złotego Lwa to dla mnie wyróżnienie, ale też satysfakcja, że mogę być częścią tej zmiany, która właśnie się dokonuje.

Na czym polega ta zmiana?

- Przez lata polskie kino było tłem dla światowych produkcji. A teraz nasi twórcy, zdobywając nagrody na najważniejszych festiwalach filmowych, udowadniają, że w Polsce można robić kino na najwyższym poziomie. My, młodzi, widząc to, również nie chcemy odstawać. Ich sukcesy dają nam energię do tego, by robić jeszcze lepsze filmy. I to się udaje, co widać na ostatnich festiwalach w Gdyni. W zeszłym roku zwyciężył debiut Piotra Domalewskiego "Cicha noc", a dwa lata temu "Ostatnia rodzina" Jana Matuszyńskiego. Tak to jest, że duży przypływ podnosi wszystkie łodzie. Jeśli starszemu pokoleniu reżyserów się udaje, to i my jesteśmy lepsi.

A miał pan być aktorem... W 2008 roku mówił pan: "Bo ja kocham teatr! Dostałem się teraz do Małachowianki, a potem Warszawa - Akademia Teatralna. Bo ja będę, muszę być aktorem! To mój cel i zrobię wszystko, żeby go osiągnąć!".

- Naprawdę tak powiedziałem? To pewnie wtedy, kiedy grałem w teatrze Per Se.

To było przy okazji PaT, czyli profilaktycznej akcji policji - "Profilaktyka a Teatr".

- A, już pamiętam! Najpierw grałem w jednej sztuce, a potem w ogólnopolskiej odsłonie akcji napisałem i reżyserowałem spektakl "Głosy". Był o chłopaku, który przesadził ze środkami halucynogennymi.

I kilka lat później zamiast do Akademii Teatralnej poszedł pan do warszawskiej filmówki.

- Aż tak bardzo to planów nie zmieniłem. I zainteresowań też nie. Nadal kocham teatr i film. I uwielbiam aktorów, a właściwie to pracę z nimi. Są najważniejszymi osobami na planie. To przez nich reżyser kieruje swoje myśli do widzów. Wybrałem reżyserię, bo chciałem czerpać też z innych zajęć, w których w latach szkolnych brałem udział. Poza występowaniem w teatrze grałem na fortepianie, tańczyłem w zespole Dzieci Płocka, robiłem zdjęcia. Jako aktor skupiłbym się na jednej działalności. A ja chciałem połączyć je wszystkie i korzystać ze swoich wcześniejszych doświadczeń. I taką możliwość daje właśnie reżyseria.

Dużo tych dodatkowych zajęć było w latach szkolnych. Nauczyciele - czy w Gimnazjum nr 8, czy później w Małachowiance - wspierali pana w realizacji tych marzeń?

- Szczerze mówiąc, to nauczyciele, wiedząc, że zajmuję się również innymi aktywnościami, dawali mi trochę więcej spokoju (śmiech). Nieco odpuszczali. A ja uciekałem do teatru, POKiS-u i kina, gdzie po kilka razy oglądałem te same spektakle i filmy. Cóż, w szkole się trochę nudziłem. Ale to dlatego, że akurat tych rzeczy, które już wtedy najbardziej mnie interesowały, w niej nie było.

A spodziewał się pan, że sukces tak szybko przyjdzie? Otrzymał pan nagrodę za krótkometrażowy film "Mocna kawa wcale nie jest taka zła" na festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym oraz nagrodę Bridging The Borders Award For Best Short w Los Angeles. Potem za "Ja i mój tata" Grand Off czy Audience Choice Award w Indianapolis. Teraz nominacja do Złotego Lwa za pełnometrażowy debiut. A w końcu ma pan dopiero 26 lat...

- Raczej się tego nie spodziewałem. Myślałem, że o nagrody będzie trzeba powalczyć dłużej. Ale z drugiej strony, byłem najmłodszy na reżyserii, dostałem się na nią zaraz po maturze. Zresztą, ja w ogóle zawsze byłem wszędzie najmłodszy. Nie tylko na studiach, ale też na warsztatach teatralnych czy w moim rodzinnym domu, mam tylko starszych braci. Zawsze musiałem więc "dociągać" do starszych. Nie spodziewałem się, że sukcesy przyjdą tak szybko po szkole. Ciężko na nie pracowałem, ale też miałem fart. Bez niego się nie da. W moim przypadku było tak, że w odpowiednim czasie poznałem odpowiednie osoby. Uważam, że aby osiągnąć sukces, trzeba mieć szczęście, ale też należy być na nie gotowym. Inaczej zaprzepaścimy szansę. Bo jak będziemy mieć fart, ale nie będziemy gotowi, bo nie rozwijaliśmy się dość mocno w międzyczasie, to nic z tego nie wyjdzie.

Jacy to byli odpowiedni ludzie w odpowiednim czasie?

- Zaczęło się od Łukasza Targosza, który komponował muzykę do filmu "Mocna kawa wcale nie jest taka zła". To dzięki niemu poznałem Mitję Okorna, z którym właściwie od początku znajomości złapałem dobry kontakt. Mitja przesyłał mi scenariusze, prosił o opinie i uwagi. Jednym z tych scenariuszy była "Planeta singli". Poznałem też Michała Chacińskiego i Radosława Drabika, którzy są producentami tego filmu. I tak, omawiając ten scenariusz, zostałem reżyserem drugiej ekipy, czyli tzw. 2nd unit director tej produkcji. Polubiliśmy się, a dzięki temu producenci "Planety..." zaproponowali mi współpracę przy "Juliuszu".

Pan napisał scenariusz "Juliusza"?

- Tak, wspólnie z czterema innymi scenarzystami: Abelardem Gizą, Kacprem Rucińskim, Łukaszem Światowcem i Michałem Chacińskim. Ale pomysł był tych dwóch pierwszych. Poza tym przy scenariuszu współpracowali z nami jeszcze Radosław Drabik, Kamil Śmiałkowski i Mateusz Pastewka. To bardzo niecodzienna sytuacja w polskim filmie. Robiliśmy coś na kształt amerykańskiego writer's roomu, gdzie grupa scenarzystów wspólnie dowozi lepszy scenariusz dzięki kreatywnym pojedynkom.

A w filmie zobaczymy Jana Peszka, Wojciecha Mecwaldowskiego, Andrzeja Chyrę. We wcześniejszych pana produkcjach zagrali z kolei tacy wybitni aktorzy jak Marian Dziędziel czy Krzysztof Kowalewski. Jak taki młody reżyser przekonuje aktorów, by dla niego pracowali?

- Najważniejszy jest scenariusz. Jeśli są w nim dobre, ciekawe dialogi, a aktor ma zagrać postać, która nie jest jednowymiarowa, to zdecyduje się na taką rolę nawet u studenta za mniejsze honorarium. Aktor musi zobaczyć, że ma coś ciekawego do zagrania i że reżyser, nawet jeśli jest młody, to wie, co robi.

A na planie? Nie dali panu odczuć, że z racji wieku wie pan mniej niż oni?

- Nie, ponieważ to profesjonaliści. Nasze spotkania i próby przed wejściem na plan były fantastyczne. Na początku poprosiłem Jana Peszka o pozwolenie na to, bym mógł mówić do niego szczerze. On wtedy poprosił, bym mówił do niego tylko szczerze. Żebym otwarcie przedstawiał swoje uwagi. I to wyszło! A przy okazji przypomniała mi się jedna anegdota, którą usłyszałem o Jacku Nicholsonie. Alexander Payne, kręcąc film "Schmidt" z Jackiem Nicholsonem w roli głównej, zapytał Mike'a Nicholsa, który pracował z tym wielkim aktorem przy poprzednich produkcjach, jak go traktować. Nichols mu doradził, że tacy fachowcy jak Nicholson od razu wyczują, gdy reżyser będzie się ich "bał", kiedy będzie nieszczery albo kiedy będzie coś kombinował. Trzeba więc mówić im wprost, co się myśli, a nie chować za okrągłymi, ładnymi zdaniami. Dlatego tak ważne są te pierwsze spotkania z aktorami, a potem szczere rozmowy na planie.

Czy więc nie jest trochę tak, że pana sukcesy są w dużej mierze zasługą właśnie tych aktorów?

- Uważam, że sukces filmu to w 90 proc. aktorzy i tekst. Ale to nie tylko kwestia samych aktorów, ale również ich dopasowania. Ważne jest, by ta para, trójka czy czwórka głównych bohaterów do siebie pasowała. By była między nimi chemia. Jeśli jej nie będzie, to to nie wypali.

O czym jest "Juliusz" - z pana perspektywy?

- O tym, że będąc nawet w największym bagnie, może nas spotkać coś dobrego. Zawsze, również wtedy, gdy nasza sytuacja jest bardzo słaba, może się przytrafić coś fajnego, co sprawi, że wszystko zmieni się na lepsze. Krótko mówiąc, film jest o tym, że nigdy nie należy tracić nadziei.

Bohaterami filmu są ojciec, który mimo że przeszedł drugi zawał, nie zamierza zmieniać hulaszczego trybu życia, i syn, który rozbrykanym rodzicem musi się zająć.

- Film ukazuje relacje między nimi. A te łatwe nie są. Ale przecież tak to jest, że relacje ojców z synami są trudne, dlatego takie ciekawe. Bo w rodzinach to zawsze mama jest tą, która kocha i wychowuje. Ojciec pracuje, a jak wraca do domu, to głaszcze syna po głowie i idzie odpocząć. Mężczyznom trudniej okazać sobie wzajemnie uczucia, nie mówią "kocham cię". Uprzedzając pani pytanie, w mojej rodzinie nie mamy takich problemów. Mam dobre relacje ze swoim ojcem. My akurat mówimy sobie, że się kochamy.

Gdzie powstały zdjęcia do "Juliusza"?

- W Warszawie i w Żyrardowie, ale ja akurat w swoich produkcjach staram się nie pokazywać konkretnych miast. Moim celem jest pokazanie, że historia, która opowiadam, mogłaby się zdarzyć wszędzie, w każdym miejscu.

A nie ma pan w planach nakręcić czegoś w rodzinnym Płocku?

- Mam takie pomysły. A miasto Płock jest bardzo otwarte w tej kwestii. Przy tworzeniu poprzednich filmów otrzymałem finansowe wsparcie od miasta, za co jestem prezydentowi Andrzejowi Nowakowskiemu bardzo wdzięczny. Jednak te pomysły muszą jeszcze trochę poczekać. Scenariusz nie powstaje w miesiąc, praca nad filmem trwa 1,5 roku, dwa lata...

Młody człowiek i sukces za sukcesem... Nie ma pan czasem wrażenia, że musi pan sam siebie trochę stopować?

- Nie, absolutnie. Jestem od tego bardzo daleki. W momencie, gdy się tak poczuję, to następny film, który zrobię, będzie do d... To nie jest tak, że po jednym dobrym filmie jest się już wybitnym reżyserem. Nieważne, ile filmów się zrobiło. Każdy tworzy się od nowa. I zrobienie każdego kolejnego wymaga ciężkiej pracy od początku do końca.

Czyli póki co nie grozi panu, że woda sodowa uderzy do głowy?

- Na pewno nie. Gdybym zaczął teraz imprezować, straciłbym szansę na zrobienie kolejnych dobrych filmów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji