Artykuły

Głowa pęka od złamanych serc

Moje wizyty w legnickim teatrze nie należą raczej do udanych. Może dlatego, że jest to teatr dla... nikogo! Na wiwat majestatu wojewódzkości. Największym osiągnięciem tej sceny były realizacje, w których gdzieś w oddali i skromniutko przebijała nieśmiała myśl reżysera, a aktorzy grali na tyle przyzwoicie, że widz rozumiał co autor napisał.

Po wyjściu z ostatniej premiery jak zwykle kląłem się w duchu, na dworze lało jak cholera, a ja sobie urządziłem wycieczkę do domu złamanych serc. Wynika to chyba z mojego optymizmu, a raczej naiwności. Przypuszczam, że dyrektor, jak i cały zespół aktorski oraz grupka reżyserów realizujących na tej scenie swoje wizje, kochają teatr miłością wielką, szkoda tylko, że bez wzajemności... Tym razem jechałem jak na psychodramę, bowiem tytuł sztuki brzmiał: "Dom złamanych serc". Myślałem sobie, ta sztuka pana G. B. Shawa ich otworzy, odblokuje, coś się odwróci...

Niestety, i tym razem trzeba byłoby dużej dozy życzliwości i wyrozumiałości, aby uznać to, co zademonstrował zespół legnicki, za poprawne i do przyjęcia. Trudno, naprawdę trudno, wysiedzieć na widowni i patrzeć na lunatyków błądzących w sztucznie preparowanej mgle. Kogo właściwie obchodzą losy córek kapitana Shotovera i ich przyjaciół czy znajomych? Dziś chcielibyśmy, aby artyści mówili do nas innym głosem i o innych problemach. Jeśli są artystami i mają coś do powiedzenia. Właśnie...

Ale przyjrzyjmy się temu, co pooglądaliśmy od strony wykonawców. Poza Januszem Sykuterą, Tadeuszem Kamberskim, Zbysławem Jankowiakiem i Danutą Kołaczek, którym udało się jako tako, w mniejszym lub większym stopniu, uprawdopodobnić grane przez siebie postaci, reszta raczej zatrzymała się na poziomie amatorskim, w tym złym tego słowa rozumieniu. Zdecydowały o tym kardynalne błędy warsztatowe, łącznie z dykcyjnymi wpadkami. O interpretacji szkoda w ogóle pisać, gdyż niewiele osób rozumiało do końca znaczenie artykułowanych wyrazów. Co z punktu widzenia profesjonalnego, moim zdaniem, zdecydowanie dyskwalifikuje wszelkie starania. Trudno więc mówić, na przykład o jednorodności i wszelkich innych niuansach mogących stanowić o stylu, klimacie, ogólnym wyrazie.

Elżbieta Miłowska jako Lady Utterword jeszcze raz przekonała mnie, że potrafi powtarzać jedynie kilka sztucznych (ciągle tych samych) póz i w żaden sposób nie umie znaleźć kontaktu z partnerami. To co proponowała Renata Kuklicka (Hesjona Hushabye) może wywołać jedynie ból zębów. Podstawowe braki dykcyjne zdecydowanie zacierają wszystko co stara się mówić. Jako czytelny środek wyrazu pozostał w tej roli tylko śmiech, a właściwie rechot, trudno jednak w każdej sytuacji wytłumaczyć sobie co aktorka (!) chciała nim wyrazić.

Jadwiga Kukulska jako niania Guinness zbudowała całą postać na szarży "żeby było śmiesznie". Śmiesznie nie byłe, ale raczej żenująco i smutno, bo ciężko jest się pogodzić z tym, że oglądamy tę propozycję w zawodowym, było we było, teatrze. Tadeusz Kruszyński (Hektor Hushabye) powinien zatrudnić się w charakterze usypiacza, jest jednym ze specjalistów mówienia wszystkich słów z idealnie tą samą intonacją. To naprawdę duża sztuka. O reszcie wykonawców również nic dobrego nie mogę napisać.

Sztuka Shawa, która dawno straciła swoją siłę i mowy nie ma, by kogoś dziś bulwersowała czy inspirowała do myślenia, została staraniem aktorów zupełnie wyprana z możliwości jakiegokolwiek uogólnienia. Reżyser Irena Górska-Damięcka chciała, byśmy wyszli z teatru z przesłaniem, że brak celów w życiu prowadza do destrukcji nie tylko człowieka, ale i społeczeństwa. Chciała też, byśmy pobawili się zręcznymi dialogami i pointami autora obdarzonego wyjątkowymi w tym kierunku umiejętnościami. Wszyscy chyba mieli dobre chęci, tylko że udaremnia je deficyt umiejętności

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji