Artykuły

"Balladyna" z chichotem

Skazana na uczniów "Balladyna" plątała się po wojnie po polskich scenach jako zło konieczne. Jak Syzyf przepychała słowa na Widownię, gdzie wiało mniej grozą, a więcej nudą. Teatry tłumaczyły, że to w porządku, bo lektury szkolnej nie można przykadzać żadną awangardą. Wszystko musi być jak Pan Bóg stworzył, a raczej jak wieszcz Juliusz był uprzejmy napisać. Podobno poloniści trzęśli się nad każdym uronionym wyrazem czy sensem jak stare dewotki.

Ciężkie życie miała "Balladyna"....

W roku 1950 sam Konstanty Puzyna pisał o "Balladynie" jako o "oderwanej od własnej klasy społecznej i przez tę klasę potępionej", Nie chodziło mu jednak o klasę szkolną, a klasę robotniczo-chłopską.

Parę lat później wybrzydził się na pannę B. inny wspaniały człowiek teatru, świetny scenograf - Jan Kosiński, który w książce "Kształt teatru" dał temu wyraz w następujący sposób: "Balladyna" taka, do jakiej przywykliśmy na naszych scenach, mocno mnie irytuje. Cały szekspirowski bigos, którego się wstydliwie nie zauważa - "Król Lear", "Sen nocy letniej" i "Makbet" na kupę - wszystko razem upakowane w jakąś czkawkę po Wagnerze przetransponowanym po słowiańsku - to dość obrzydliwe".

Sporo czasu minęło zanim prof. Zbigniew Raszewski wyłożył czarno na białym proweniencje "Balladyny", która ("Balladyna"), jak dowodził, urodziła się w głowie Słowackiego nie z literackiej wyobraźni, a raczej była reakcją na panujące w Paryżu teatralne mody. Wówczas tłumy waliły na spektakle pełne przeróżnych mechanicznych efektów, cudów, pirotechniki, zjaw, grzmotów, duchów, wichrów, żywych i sztucznych zwierząt, wodotrysków i czort wie jeszcze czego.

Ożywił tę pełną ironii, paradoksów i fantazji tragifarsę w roku 1974 Adam Hanuszkiewicz odczytując "Balladynę" jako współczesną bajkę w komiksowej konwencji. Tym razem uwiodła widzów i nawet wytrawnych krytyków (Fik, Treugutt, Hausbrandt) ta Ballady-na-Barbarella na hondzie. Mówiło się o niej wszędzie, nawet w kolejkach po delikatesowe dobra okresu pełnych półek.

Z całą pewnością było to żywe przedstawienie, dobrej próby zabawa teatralna. Czy mądra? To pytanie podzieliło krytykę, ale nie podzieliło publiczności, która tłumem waliła do kasy.

"Balladyna" też była czterdziestą premierą Teatru Dramatycznego w Legnicy. Nie było w niej lśniących chromem hond, musiał je zastąpić jeden i to stary rower. Nie było też elektronicznych zabawek z "Pewexu", ale ozdobą przedstawienia była "połówka" czystej w rękach Grabca. Panny Alina i Balladyna, wystąpiły w strojach pożyczonych z "Wesela" Kirkor też nie paradował jak u Hanuszkiewicza w białym smokingu, ale w skromnym husarskim przyodziewku spod Wiednia z piórami we właściwym miejscu. Jak widać - biednie było i kryzysowo... No, może z tą biedą i kryzysem trochę przesadziłem!

Gdy kurtyna pnie się w górę, zaczynają do nas mrugać jakieś wielkie oczyska. Nie z oczodołów nas świdrują swoim światłem, ale z dłoni, rąk-kikutów, z lasu rąk. Nie ardeński to lasek z Szekspira, nie słowiański ze Słowackiego, ale bliższy wizjom Dalego. Klimat "niewiadomego", "niedopowiedzianego", "nieokreślonego" podsycają przedzielające niektóre sceny spacery dwóch postaci z pochodniami. Bez głów. Czuć tu topór Topora. Cały spektakl klamruje postać upiornej, choć ślicznej niesamowicie dziewczynki. Studzącym w żyłach krew chichotem pointuje ona co mocniejsze sekwencje sztuki z siedmioma nieboszczykami. Jeśli dobrze policzyłem.

"Balladyny" w konwencji horroru jeszcze nie mieliśmy. Ale oto jest! W Legnicy. Gdybym dalej miał zeznawać z ręką na sercu, musiałbym napisać, że horror bardziej rysuje się w czytelnym zamiarze niż na scenie. Artyści, którzy mogliby nas nieco "postraszyć" demonicznością swoich postaci, starają się nam przypodobać i cała groza pryska gdzieś między patrzącymi drzewami. Koncepcję horroru poddał sam autor tego pomysłu, reżyser Józef Jasielski. Nie wyegzekwował jednak konsekwentnie atmosfery właściwej temu gatunkowi. Cały spektakl jest za jasny, za dużo w nim światła, za mało jest momentów budujących i niosących nastrój grozy, a te które są, jak na przykład scena przed i po zabójstwie Grabca, nie wykorzystują nawet narastania napięcia wynikającego z tekstu.

Miał mieć ten horror kilka scen pozwalających nam zdystansować się do całej zabawy w grozę. Kirkor o głowę niższy od obu sióstr Aliny i Balladyny wygląda dość komicznie wpadając w objęcia kobiet, choć aktor grający tę rolę - Józef Gmyrek starał się uciec przed komediowymi sytuacjami usiłując nas przekonać do swojej urody i męskości. Skutek jest dość żałosny. Dowcipne i przewrotne ubiory mają Skierka i Chochlik. Z futrzanych czeluści ukazują nam kobiece krągłości i odpowiednie do tego facjaty, gdy tylko obrócą się tyłem do widowni. Grabiec z kolei ubrany w waciak robi wrażenie jakby przywędrował gdzieś z pobliskiej budowy. Lamentujący Filon przypomina lidera rockowej grupy w stylu punk, na głowie ma obowiązkowo czub niczym wojownik Irokezów. Serio w tym przedstawieniu jest jedynie Balladyna, bo nawet już nie przesłodzona Alina skacząca na niby-łące między niby-fiołkami.

Panie, choć będące w tym spektaklu w zdecydowanej mniejszości, są jednak jego najmocniejszą stroną. Mirosławie Olbińskiej udało się z papierowej, sentymentalno-naiwnej postaci Goplany zrobić kobietę z krwi i kości. Wyłaniająca się z otchłani władczyni jeziora rośnie na naszych oczach na wysokość kilku metrów. Jest bardzo dynamiczna, mimo iż swoje ruchy musi ograniczyć jedynie do kilku gestów. Danuta Kołaczek wyposażyła Alinę w świętą naiwność, łagodność, ciepło i słodycz. Ta ostatnia trochę przedawkowana powoduje, iż do Aliny nabieramy właściwego dystansu, co pasuje do zamysłu reżysera.

Najtrudniejsze zadanie miała, rzecz jasna, wcielająca się w tytułową bohaterkę Izabela Laskowska. Siady walki, którą toczyła z tą rolą znać było jeszcze po kilku spektaklach po premierze. Wydaje mi się, że debiutująca w tak dużej roli młoda aktorka najlepiej czuła się w sytuacjach ze sceniczną siostrą, natomiast jakby traciła grunt pod nogami, na przykład w scenach z Fon Kostrynem (Zbysław Jankowiak). Balladyna-Laskowska ma wiele dobrych momentów, ale w sumie nie jest to porywająca rola. W kilku miejscach wychodzi brak doświadczenia i warsztatu, który aktorka stara się nadrobić spontanicznością. Najmocniej widać to w scenach w zamku Kirkora. Reszta aktorskiego zespołu na spektaklu, który oglądałem, była wyraźnie w gorszej formie.

Ta "Balladyna" da się z całą pewnością oglądać, mnie jest tylko szkoda, że po raz któryś nie udało się na tej scenie zrealizować do końca ciekawego pomysłu. Gdyby było inaczej fama o tym przedstawieniu dawno przekroczyłaby granice województwa legnickiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji