Artykuły

W Teatrze Powszechnym Dwa początki

Inauguracja sezonu w warszawskim Teatrze Powszechnym wydaje się być swego rodzaju znakiem czasu. W ostatnich dwóch premierach dostrzec można, moim zdaniem elementy i zjawiska charakterystyczne dla całego dzisiejszego, polskiego teatru.

Zacznijmy od sceny malej, na której wystawiono spektakl muzyczny "To śpiewała Ordonka" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. Reżyser wraz z Januszem Boguckim (kierownictwo muzyczne) napisali scenariusz oparty na piosenkach śpiewanych przez przedwojenną gwiazdę polskiego filmu i estrady. Łączą się w tym spektaklu dwie konwencje - śpiewanego romansu na dwa głosy i kameralnego recitalu gwiazdy.

Wylansowane przez Ordonkę szlagiery są "obciążone dziedzicznie". Tylko niewielu artystom udaje się wyjść poza pierwowzór i zaproponować nowe interpretacje. To dreptanie w ślad za Ordonką szczególnie irytujące było w czasach mody retro. Tytuł spektaklu w Powszechnym mówi o Ordonce w czasie przeszłym, bo też na scenie całkowicie oryginalnie i po swojemu śpiewa Ewa Dałkowska. To, że i ona mogłaby "odtwarzać" Ordonkę, udowodniła puszczając przy okazji oko, w przeboju Tuwima i Warsa "Pierwszy znak". Ten pastisz, to właściwie jedyne nawiązanie do starej stylistyki. Dałkowska śpiewa całkowicie współcześnie, swinguje, "czuje bluesa". Partnerem aktorki jest Piotr Machalica, który występuje nie tylko jako jej partner w duetach śpiewanych (świetne "Trudno") i recytator wierszyków Jurandota. Pan Piotr tworzy cały klimat togo wieczoru, robi szarmancką atmosferę wokół gwiazdy, jest wspaniałym antykonferansjerem.

Podobnych spektakli - dających widzowi chwilę wytchnienia i relaksu - pojawia się na scenie coraz więcej. Teatr-walczy w ten sposób o widza i ma to sens, jeżeli - tak, jak w Powszechnym - spektakl jest na dobrym poziomie artystycznym. Chętnych na taką nastrojowo-refleksyjną rozrywkę znajdzie się z pewnością wielu.

Natomiast druga premiera - "Wspaniale życie" Jeana Anouilha potwierdza znaną bezsilność teatru wobec zmieniającej się błyskawicznie rzeczywistości, pewien anachronizm myślenia, a z drugiej strony nieumiejętność zastosowania rozwiązań uniwersalnych ponadczasowych. W tym przypadku trudno nawet winić młodego reżysera Andrzeja Guca, który przez dwa lata musiał czekać, aż likwidacja cenzury pozwoli na warszawską inscenizację ostatniej komedii Anouilha. I kiedy wreszcie dochodzi do premiery, zaproponowana interpretacja zdaje się być "częściowo nieświeża".

Akcja "Wspaniałego życia" (oparta zresztą na autentycznym pomyśle z czasów Rewolucji Francuskiej) toczy się w czasie bliżej nieokreślonej rewolucji "Zwykła eliminacja fizyczna jest jedyną metodą pozbycia się starej burżuazji" - głosi nowa. rewolucyjna władza. Ale towarzysze rewolucjoniści postanawiają zostawić przy życiu jedną rodzinę arystokratyczną, aby lud mógł oglądać i nienawidzieć swoich dawnych ciemięży cieli. Z rekomendacji byłego majordomusa Alberta (Janusz Gajos) rodzina hrabiego von Valecay zostaje wytypowana do tego zajęcia. chroniąc tym samym głowę. To, co do tej pory robili prywatnie i w cieniu alkowy, mają robić ku uciesze gawiedzi. Taka jest najogólniej mówiąc, treść tej sztuki, inkrustowanej mniej i bardziej zabawnymi dialogami i spięciami.

Ale w finale, kiedy "wrogowie ludu" szczerze rozmawiają ze sobą za dekoracjami, za sceną, dochodzą do wniosku, że ich przedrewolucyjne życie było zwyczajnym pośmiewiskiem. I ten straszny banał każe reżyser mówić zupełnie poważnie. I wreszcie ostatnia scena, kiedy w czerwonej poświacie pojawia się nowy majordomus, bo Albert (przez nowego zresztą zadenuncjowany), musiał odejść za układy ze starymi chlebodawcami. Ta "czerwona" interpretacja byłaby trafna jeszcze dwa lata temu, dziś trąci myszką, niczego nie wyjaśnia, ni czczo nowego nie proponuje. Nie jestem za doraźnym i publicystycznym teatrem, ale w tej inscenizacji ani nie ma nowych, ponadczasowych uogólnień, ani współczesnych odniesień, bo przecież rewolucję mamy już całkiem inną.

Smutne to wszystko o tyle. że nawet świetni aktorzy jak: Janusz Gajos. Mirosława Dubrawska (znakomita baronessa o zupełnie "ponad-rewolucyjnym charakterze") czy Krzysztof Stroiński jako naiwnie nawiedzony, choć przecież złowrogi komisarz - nie są w stanie sprowokować nas do jakiejś głębszej refleksji. Bo to, że ta rewolucja w kolorze czerwonym była gorsza od poprzednich, wszyscy wiemy. A zapowiadało się, że będzie to całkiem inny spektakl, kiedy w pierwszej scenie pojawił się na wielkim luku doprawdy imponujący monument, któremu można chyba nadać tytuł "rewolucje, wszystkich epok łączcie się". Tego pomysłu scenografa Andrzeja Sadowskiego reżyser jednak nie wykorzystał w pełni.

Zdaję sobie sprawę, że połączenie w jednym tekście tych dwóch przedstawień jest karkołomne, ale zasugerował to sam teatr, od nich zarzynając sezon. Nie było moim celem dowodzenie wyższości kameralnego widowiska muzycznego nad spektaklem, dramatycznym. Pierwszy nie zastąpi drugiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji