Artykuły

Między Barem, Tyrem i Charenton

Jeśliby przyjąć, jak chcą niektórzy krytycy i nie-krytycy, że receptę, na uzdrowienie teatru da się zawrzeć w zdaniu: najpierw grać tego, kogo grać warto, potem filozofować - to sceny wrocławskie należałoby wpisać: na krótką listę - wzorowych pacjentów i ustawić je w forpoczcie pożądanej odnowy. Afisze teatrów Polskiego i Współczesnego, kiedym na początku-marca, więc w środku sezonu, zjechał na dolny Śląsk, prezentowały się doprawdy okazale. Nic nie, przesadzam, niemal każdy tytuł poprzedzało nazwisko, że czapki z głów. Dla porządku wyliczam autorów podług wieku i zasług: Szekspir, Mickiewicz, Słowacki, Zabłocki i Fredro. Witkiewicz i Gombrowicz. Hłasko i Iredyński. Wystarczy? A w odwodzie mieli jeszcze Wrocławia-nie Petera Weissa firmującego pierwszy dyplom aktorski w i tutejszej szkole teatralnej. Proszę pokazać drugie miejsce w kraju, gdzie można by obejrzeć przeważnie całkiem nowe inscenizacje dzieł tak wybornych autorów, klasycznych i współczesnych! Jednak już pierwszy wieczór sprawił, że mój entuzjazm raptownie przygasł. Również w czasie następnych - oddałem się melancholijnym medytacjom poświęconym nieprostej relacji, jaka zachodzi między tym, co cieszyła afiszu, a tym, co martwi na scenie.

TRIUMF ANTONIEGO MAŁECKIEGO

A cóż bardziej razi na scenie niż wyraźne objawy bezradności aktora? Bezradności z reguły zawinionej przez reżysera, który przeliczył się z siłami własnymi i wykonawców, źle obsadził, niewiele wyjaśnił, nieporadnie - poprowadził i zostawił aktorów ich własnemu losowi. Wykonawcy męczą się jak potępieńcy, bezskutecznie, usiłując pokryć, niedomogi reżyserskiej myśli i reżyserskiego gustu własną, zwykle ułomną interpretacją tekstu. Ogląda się takie przedstawienie z uczuciem przygnębienia i. zawstydzenia. Męki są tym sroższe, im wyższa jest ranga, wystawionego dramatu. Pech chciał, że na wrocławską inscenizację "Księdza Marka", niczym dżuma na Bar, spadły wszystkie opisane, plagi.

Jakże określić styl tego widowiska? - zadanie karkołomne. Msza narodowa? Niby wszystko się zgadza. Przytłumione światło wydobywa z mroku wielki czarny podest w kształcie, powalonego krzyża: od razu wiadomo, że rzecz będzie z tych martyrologiczno-mistycznych. Ciągłe przemarsze i procesje obrońców Baru, ze sztandarami, feretronami i "Nigdy z królami..." na ustach, uwypuklają nie nazbyt dyskretnie, wątek religijno-patriotyczny. Słowa pieśni podejmuje nawet kilkuletnie pacholę, odziane w: śnieżnobiałe ubranko. Że Polak już w kołysce zmienia czepek na konfederatkę - wiadomo nie od dziś, można by więc w teatrze darować sobie takie efekty. Najwyraźniej jednak reżyser zbyt dosłownie potraktował- słowa autora, który na zgubę widzów; napisał był przecież: "A ta pieśń, co Boga prosi o łaskę, politowanie; Taka miła jak pieśń dziecka".

Obecne w przedstawieniu motywy misteryjne wieńczy Rycerz-Archanioł, czyli Puławski, pojawia się w finale, zakuty w bielutką, plastykową zbroję. Rozgrzesza złego Kreczetnikową, który jeszcze pół godziny wcześniej w śmiałym akcie profanacji leżał niefrasobliwie na symbolicznym podeście., Akcentów, symbolicznych jest zresztą więcej. Ot na przykład: Kosakowski, w ujęciu Kazimierza Wysoty niesforny szlachetka-łotrzyk. Mało myśląc, wiele czując miota się po scenie i daje upust kolejnym falom zmiennych emocji, by wreszcie obnażyć tors i zmyć z siebie pył bitewny. Warto dodać, że owych ablucji dokonuje prawdziwą wodą w prawdziwej miednicy. Natomiast całkiem niespodziewanie elementy zdrowego realizmu wnosi do spektaklu "Ksiądz Marek". Młody i silny Andrzej Wilk - nie czuje się zbyt pewnie w roli natchnionego wizjonera, zamiast wieszczyć, woli trzeźwo wykładać swe racje. Owszem, od czasu do czasu składa ręce do modlitwy. Bardziej mu jednak do twarzy z karabelą zaciśniętą w krzepkiej dłoni aniżeli z krzyżem. Jest rzeczowy i konkretny; energicznie zagrzewa do boju zaleniwioną szlachtę. W tej sytuacji ciężar przeżyć mistycznych spada na Judytę. Wyniosła, obdarzona nieprzeciętną urodą Halina Skoczyńska ze zmiennym powodzeniem udziela głosu zaziemskim mocom. Bywa prawdziwie tragiczna. Wtedy na przykład, gdy opłakuje śmierć Rabina. Bywa też monotonna i afektowana. Zdarza się to jej zwłaszcza w tych fragmentach roli, w których przyjmuje pozę pogrążonego w transie medium. Długie monologi wygłasza z szeroko otwartymi oczami, obficie gestykulując, ze wzrokiem utkwionym. w jakiś tajemniczy punkt w przestrzeni ponad, głowami widzów.

Ten "chory" spektakl zamyka Ksiądz Marek; notabene słowami Puławskiego. "A ja wszędy w tej krainie /Widzę jedną wielką bliznę,/ Jedne moją cierpiącą Ojczyznę!".- mówi wprost do publiczności. Jest to z pewnością najbardziej przejmujący moment w przedstawieniu. Nie oddala on jednak wątpliwości, które lapidarnie wyraził przed laty Antoni Małecki: "Całość kompozycji i ogólne założenie autora żadną miarą myślącego człowieka zaspokoić nie może". Małecki zgłasza pretensje pod adresem Słowackiego. Ja pozwalam sobie skierować je w stronę Andrzeja Makowieckiego, autora inscenizacji.

"...ZSTĄPMY DO GŁĘBI."

Zstępuje się dosłownie, po schodach, ciasnym korytarzem. Po drodze spotyka się uzbrojonych carskich wartowników. Wraz z uczniami wrocławskich szkół, przyprowadzonymi przez wychowawców na lekturowe "Dziady", wchodzę do ciemnego, ogrodzonego siatką pomieszczenia. Jesteśmy pod sceną Teatru Współczesnego. Ustawiamy się pod ścianami wokół gąszcza drabin, wsporników, stelaży, podestów. Tu właśnie, w splątanym labiryncie drewna i metalu, w więziennych kazamatach znalazła wygnańcze locum Polską "kwitnąca w ziemi cieniach". Wciśnięci do Klatek polscy buntowszczycy. Wygłaszają kolejne fragmenty "Ustępu". Mówią beznamiętnie, półgłosem, bardziej do siebie niż do widzów, jakby przypominali sobie niedawną przeszłość i na tej podstawie przewidywali własne losy. To ich właśnie będzie miał na myśli Wysocki, mówiąc w "Salonie warszawskim" o wewnętrznym ogniu, którego "sto lat nie wyziębi". Ale słowa te słyszymy już stojąc na i scenie obramionej tandetnie pseudoklasycystycznym gzymsem.

Tymczasem młodą publiczność wyraźnie opuszczają siły i cierpliwość. Bez należytego skupienia przyjmują nieco monotonnie recytowaną opowieść o Cichowskim. Wbrew bowiem nadziejom autora inscenizacji bliskość w przestrzeni nie rodzi kontaktu psychicznego między aktorami i widownią. Wiara i żarliwość wykonawców jakoś nie udzielają się oglądającym, którzy reagują chłodno. Druga część przedstawienia odbywa się już "normalnie", na scenie. Żadne dodatkowe ekstrawagancje przestrzenne nie są przewidziane. Chciałoby się rzec nawet, że. sceny u Senatora rozegrane są nazbyt schematycznie i na jednej nucie.

Z bezdusznym salonem wileńskim wypełnionym przez egoistów, którzy dla kariery przystaną na każde łotrostwo, kontrastuje atmosfera celi u Bazylianów. Tu panuje pełna solidarność. Więźniowie dzielą się kawałkiem chleba jak opłatkiem - świątecznym. Podtrzymują na duchu nowo przybyłego kolegę. Słuchają z uwagą i w napięciu wieści przyniesionych przez Sobolewskiego. Opowieść Jana jest prawdziwą perełką interpretacji. Zaczyna nerwowo, naiwnie, tak jak przygodny gap relacjonujący znajomym wypadek uliczny. Przekazuje jakby strzępy wrażeń: był tłum ludzi..., kapral pozwolił..., wszystko widziałem. O Janczewskim mówi jak o obcym człowieku. Po chwili dopiero zdaje sobie sprawę, że opisuje cierpienia współtowarzysza niedoli. Więc już nie stoi z boku wydarzeń, nie ogląda ich z dystansu. Kontynuuje opowieść jako w pełni świadomy ich uczestnik, przejęty tragizmem sytuacji, w jakiej się Znalazł, i własną niemocą. Gdy rozpoczyna monolog, jest wyrostkiem. Kończy jako "dojrzały , mężczyzna, który dokonali istotnych życiowych wyborów. To znakomita scena i godna zapamiętania praca aktorska Jerzego Gudejki.

Konrad Krzysztofa Baumana jest typem młodego inteligenta o przekonaniach odbiegających od ortodoksji. Śladem wcześniejszych zatargów z władzą są jego wystrzyżone do skóry włosy. Od innych więźniów odróżnia go także strój. Nosi się całkiem współcześnie; ma na sobie czarne spodnie i bluzę khaki. Wielka Improwizacja wypada w jego ujęciu bardzo blado i płasko. Nic w tym jednak dziwnego. Nie z Bogiem się ten Konrad wadzi, ale z ludźmi, ze sprawcami swych życiowych porażek. W konsekwencji Ksiądz Piotr pełni rolę nie tyle egzorcysty, ile , spowiednika--duszpasterza. Metafizyczne odniesienia "Wielkiej Improwizacji" i sceny egzorcyzmów nie są pomocne przy odczytywaniu kierunku interpretacyjnego, w jakim zmierza przedstawienie. Więcej już wskazówek podsuwa scena finałowa, powiedzmy otwarcie: tyle wzniosła emocjonalnie, ile naiwna w teatralnym wyrazie. Mówiona chórem "Oda do młodości" działa jak zaklęcie - dobrej wróżki: gdy spacerujący za kratami więźniowie witają "jutrzenkę swobody" - z ich rąk, magicznym sposobem, opadają kajdany.

I to już wszystko. Grane są "Ustęp" i "Część III" bez "Nocy Dziadów". Nie ulega kwestii, że poprzednie "Dziady" Brauna sprzed pięciu laty były bogatsze, nie, tylko dlatego, że zawierały niemal pełny tekst dramatu. W obecnej wersji (premiera w czerwcu 1982) znać presję chwili, w i której powstawała. Przesłanie jest tu zdecydowanie bardziej wyraziste, za to płytsze myślowo. Użyte środki teatralne prostsze, lecz mniej pojemne i często niefunkcjonalne. Zawodzą Brauna eksperymenty ze zmienną przestrzenią gry.. Łamie się kompozycja. Kuleje aktorstwo. Mimo wszystko nie sposób odmówić temu przedstawieniu klarowności. Jest w nim odwaga mówienia wprost o lękach i nadziejach, którymi żyje naród w sytuacjach krańcowych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji